niedziela, 20 lipca 2014

Porządek

Nie mogę powiedzieć, bym była pedantyczna, ale lepiej mi się żyje w czystym i uporządkowanym domu. Gdy mam mało rzeczy i względnie wszystkie na swoim miejscu, to dbam bardzo, żeby coś nie zakłóciło tego ładu. Zmywam zastawę stołową i od razu odkładam na miejsce. Tak mam, np. w przyczepie kempingowej podczas wakacji. Jak w pudełeczku: talerzyki, szklanki, sztućce wszystko ma swoje miejsce. Zmywam na bieżąco, bo nie ma gdzie składować brudnych naczyń. Łóżka pościelone. Kosmetyki i leki równo poustawiane.

Ale w domu... odkąd są Dzieci to zupełnie nie mogę sobie poradzić z utrzymaniem porządku. Jedynie pranie udaje mi się ogarnąć. Także gotowanie i zmywanie naczyń leci na bieżąco. Ale wszędzie leżące zabawki, kartki papieru z rysunkami, kredki świecowe i ołówkowe, elementy z jajek niespodzianką, klocki: drewniane, plastikowe, Lego Duplo, traktorki, ciągniki, betoniarki, samochodziki, pociągi... mnóstwo zabaweczek. I "obrastamy" w te zabawki, choć większość zwykłych plastikowych zabawek, które Dzieci dostają oddaję w dobre ręce maluchów, które raczej nie mają się czym bawić. Jednak, mimo wszystko zostaje tego sporo. I medal temu, kto mi podpowie, jak się w tym zabawkowym chaosie ogarnąć, by dom wyglądał jak dom, ale nie kosztem dzieci, bo przecież bawić się czymś muszą.

Moim wstydem jest też jeden pokój, który kiedyś (gdy studiowałam i potem pracowałam w domu) był miejscem nauki i pracy. Kilka regałów z książkami, biurko - miejsce do pracy, komputer. Na półkach ustawione pudełeczka z ważnym rachunkami, segregatory z dokumentami. Tak było kiedyś. A dziś ledwo można tam wejść. Kartony po butach dzieciaków, materiały plastyczne, którymi można obdzielić przedszkole. I wiele innych drobiazgów, już nieposegregowanych, tylko układanych w pośpiechu na rozpadających się kupkach, bo segregatory i pudełeczka pękają w szwach, a ja nie mam czasu... a dziś przyznam się, że już nawet chęci, żeby doprowadzić to do porządku. Pokój woła RATUNKU, dlatego omijam go łukiem :( A naprawdę chciałabym to uporządkować, tylko tak żal wiele rzeczy wyrzucić. Jestem naiwnie sentymentalna :( a tu potrzeba "twardej ręki".

Rower... wiatr we włosach

Od dzieciństwa bardzo lubiłam jeździć na rowerze. W domu zawsze były rowery. Jako przedszkolak miałam przynajmniej kilka. W podstawówce dostałam swojego wymarzonego BMXa. Później (nie pamiętam dlaczego) nie miałam roweru, ale tata pozwalał mi jeździć na swoim. I tak - do pracy śmigałam na taty "pseudogóralu", który miał milion przerzutek i za nic w świecie nie mogłam ustawić optymalnej. Albo za ciężko się kręciło, albo za często. Nie dogodzi :)

I tak jakieś 10 lat temu, z moim Mężem (jeszcze nie-Mężem) wzięliśmy rowery na wakacje do Mikołajek. Ja pożyczyłam "ten nieszczęsny rower" taty. Plan był taki, że mieszkamy na wsi i dojeżdżamy na rowerach do miasta, tak około 15-20 km. Drogi kręte, piaszczyste, wysypane kamieniami, rozjeżdżone przez samochody. Raz z górki, raz pod górkę. Nie było łatwo. Po dwóch dniach zaczęły mi siadać kolana. Bolały niemiłosiernie, ale do końca wyjazdu udało mi się dotrwać. Po tych wakacjach całe lata na rower już nie wsiadłam. Teraz, od czasu do czasu, pożyczałam "składaka", żeby podjechać: do sklepu, na pocztę czy po Córkę do przedszkola. Krótkie dystanse, rower nie sprawia problemu. 

Powiedzieć, że mój Mąż lubi jeździć na rowerze to za mało. On na rowerze spędzałby każdą wolną chwilę (no gwoli szczerości - oprócz motora, bo to druga jego miłość). Codziennie, rekreacyjnie robi dłuuugie trasy. Bez względu na porę roku do pracy pędzi na rowerze. 
I już od jakiegoś czasu namawiał mnie na zakup jednośladu. Argumentując, że we dwoje będzie jeszcze fajniej. Ja się migałam, bo doświadczenia sprzed lat wciąż żywo stawały w pamięci. A jednak...

Kilka dni temu kupiliśmy rower. Cudną, miejską damkę z koszykiem. I już kilka wycieczek (na razie niedalekich) mamy za sobą. Czuję się, jakbym uczyła się jeździć po raz pierwszy w życiu. Ale frajda jest i łaskotanie w brzuchu też. Wiatr we włosach :) W przyszłym tygodniu wybieramy się na wakacje nad morze. Myślę, że rowery pojadą z nami :)

poniedziałek, 14 lipca 2014

Wakacje w przyczepie kempingowej

Od kilku lat podróżujemy z przyczepą kempingową, z inicjatywy Męża (który pasjonuje się karawaningiem). Mamy przyczepę raczej większą i spełniającą wszystkie moje wymagania komfortu :D Córka od maleńkości jeździ z przyczepą na wakacje i  trzeba przyznać, że od razu przystosowała się do mieszkania na tak małej przestrzeni i polubiła zmianę miejsca, mieszkanie na kempingu wśród innych przyczep.
Sama cieszę się na te nasze wyjazdy. Dobrze się czuję w swojej przyczepie, ze swoimi osobistymi rzeczami, a jednak blisko natury. Lubię śniadania o wschodzie słońca i kolacje przy grillu przed karawanem. Podróżowanie stało się nie tylko wypoczynkiem, ale i frajdą dla całej rodziny.

Różnice charakterów

Właśnie Synek zasnął i słodko śpi za ścianą. Już zapomniałam, jak to jest mieć jedno dziecko w domu. Mam teraz więcej czasu dla siebie. Mam też czas na rzeczy, których nie mogę robić, gdy są tu obydwoje. Dziś np. podczas popołudniowej drzemki pstryknęłam Synkowi kilka zdjęć. Oj, już dawno tego nie robiłam. Pierworodna zdjęć ma mnóstwo, Synek jest pod tym względem poszkodowany ;)

Siedząc i patrząc jak Synek usypia pomyślałam o tym, jak moje dzieci są różne.

Córka
Gdy się urodziła wydawało mi się, że niestety nie pasujemy do siebie charakterami. Była dzieckiem wymagającym, do tego z problemami zdrowotnymi. Nadwrażliwa na bodźce, światło, hałas. Płakała przez trzy miesiące bez przerwy (przyczyny wyjaśniły się później). Później nam to wynagrodziła, bo nie płakała już prawie nigdy. Gdy była malutka i taka płacząca, życzyłam sobie, żeby była choć trochę spokojniejsza i pogodniejsza. Ja jestem wrażliwa, nawet bardzo. Podskakiwałam na każdy szmer dochodzący z dziecinnego pokoju. Zrywałam się na każdy płacz. Dociekałam, co może dolegać tym razem. Byłam całkowicie przemęczona i wyczerpana. Można powiedzieć - byłam wrakiem Matki. Do tego sfrustrowana ciągłym myśleniem o przyczynach płaczu. Po magicznych trzech miesiącach Córka stała się najpogodniejszym dzieckiem pod słońcem. Chętnie przebywała w towarzystwie innych dzieci, jak i dorosłych. Była odważna i kontaktowa. Szybko nauczyła się mówić, miała niewiele ponad rok i już składała pierwsze zdania. Dużo z nami podróżowała i wszędzie odnajdywała się bez problemu. Nadal nie mogła spać w widnym pokoju, a najmniejszy szmer (np. zamykanych drzwi) ją wybudzał. Ale za to była niezwykle empatyczna. Na placu zabaw, gdy ktoś się przewrócił, biegła pogłaskać, żeby nie płakał. Gdy któryś z domowników się uderzył, zaraz całowała to miejsce, nieważne czy miejscem stłuczenia była noga, ręka czy głowa. Podczas kłótni przychodziła i prosiła by nie krzyczeć i się szybko pogodzić. Nigdy nie wyrywała dzieciom zabawek. Nie biła, nie szczypała, nie gryzła. Agresja wobec drugiego jest obca jej wrażliwej naturze. Czasami słyszałam komentarze: "Taka mała, a jaka dojrzała".

Dziś myślę, że pasujemy do siebie idealnie. Jesteśmy bardzo podobne z charakteru i zachowania. To samo nas wzrusza, cieszy i smuci. Wiem, dlaczego jest jej przykro, dlatego szybko mogę udzielić psychicznego wsparcia. Myślę, że to wielki dar, gdy Matka bez chwili zawahania potrafi pomóc swojemu dziecku w potrzebie.
Bywały momenty, kiedy wszystkie "Ciocie Dobra Rada" z niesmakiem komentowały styl mojego wychowania - uważny i cierpliwy. W kółko słyszałam: "za bardzo się nad nią litujesz", "musi poznać życie, jakim jest", "co to znaczy, że dziecko nie chce samo zasypiać". Puszczałam te uwagi mimo uszu. Bolały, podważały moją intuicję, ale nie wpływały na zmianę w stosunku do Dziecka. Nie uważam, żeby zaspokojenie fundamentalnej potrzeby bliskości było czymś nienaturalnym. Dziś mam w domu cudowną, empatyczną dziewczynkę, bardzo dojrzałą, jak na swój przedszkolny wiek. Dziękuję Bogu z całego serca, że mnie obdarzył taką Córką.

Syn
Choć jeszcze malutki już widzę, że jest zupełnie inny. Coś sobie umyśli, i dąży do celu nie oglądając się za siebie, ani wokół siebie. Widzi zabawkę, którą chce mieć, i choćby była w samym rogu pod łóżkiem, to wczołga się, wturla, wtoczy, ale posiądzie. Zawsze cel swój osiągnie. Jeśli nie, to się złości, krzyczy i piszczy. Ma w zanadrzu cały arsenał dźwięków. Wydaje mi się, że ma naturę dominującą. Niełatwo się podporządkowuje. Trzeba mu w kółko powtarzać, że czegoś nie można, aby za 10 minut znów powtórzył niepożądane zachowanie. Osoby obce nie są dla niego autorytetem i w ogóle nie słucha, gdy mu czegoś zabraniają. Kiedy perswazja nie pomaga, zabiera zabawki siłą. Nie wiem, jak to się dzieje, ale wszystko psuje. Nie pamiętam, żeby córka coś zepsuła. A Syn dziś na koncie ma: połamanie moich okularów przeciwsłonecznych, rozbicie Męża lampki rowerowej, oderwanie kół od pociągu. Po drodze mieliśmy też niestety większe straty. Nie robi tego intencjonalnie, chce raczej sprawdzić, co jest w środku samochodzika i odgryza drzwi, czy okulary wejdą na piłkę (jak już wiemy - nie wejdą). Jest ciekawy świata. Myślę, że w przyszłości będzie mu w życiu łatwiej niż Córce.
Oczywiście mogę się mylić, bo to na razie to mały, papuśny bobasek. Zobaczymy co czas pokaże.

Staram się mieć oczy szeroko otwarte, tak by jego dominująca natura nie zapędziła w szary kąt delikatnej natury Córeczki. By Córka nie nauczyła się, że aby przetrwać trzeba być uległym i ciągle ustępować.

Wakacje pod namiotem

Od dzieciństwa jeździliśmy z rodzicami na wakacje do hotelu, pensjonatu, gdzie zapewnione były posiłki, czysta pościel, własna łazienka i WC. Mąż i teściowie wspominają, że oni spędzali wakacje pod namiotem. Gdy poznałam Męża kilkakrotnie, na Jego życzenie, wybraliśmy się pod namiot. Pierwszy raz był koszmarny, myślałam, że nie przeżyję. Byliśmy w górach, z grupą jego znajomych, których wcześniej nie znałam. Rozbiliśmy "obóz" nad rzeką na dzikim polu. Mieliśmy tylko karimaty i śpiwory (ja - wysłużony śpiwór Taty). W nocy zrobiło się 3 stopnie. Od wody ciągnęła wilgoć tak, że tropik zaczął przeciekać i obudziłam się po dwóch godzinach snu z mokrą głową. Nie mogłam zasnąć do rana. Cała dygotałam. Rano nie było się gdzie umyć. W końcu ktoś rzucił hasło i znaleźliśmy nieopodal położony kemping z prysznicami i ciepłą wodą. Dzień minął przyjemnie. A w nocy powtórka, tropik przeciekał, od ziemi zimno. Większą część nocy spędziłam w samochodzie dogrzewając się co jakiś czas. Wróciłam potwornie umęczona i chora. Powiedziałam sobie - nigdy więcej.
Dałam się jeszcze kilka razy namówić na spanie pod namiotem, ale latem. Ciepłe noce, piękny widok na mazurskie jezioro, rekompensował niewygodę. Jednak mimo wszystko spanie pod namiotem to nie moja bajka. Lubię ciepło i wygodę. A najlepiej to bufet ze śniadaniem o poranku :D jak wypoczywać to na całego.

niedziela, 13 lipca 2014

Łzy rozstania... a jednak.

Dziś moja Pierworodna wyjechała z dziadkami nad morze. Gdy tylko samochód zniknął za rogiem ulicy, rozpłakałam się jak bóbr. Nie mogłam tego powstrzymać. Odkąd urodziłam dzieci, stałam się jakby odporniejsza i w zasadzie to rzadko płaczę. Jestem raczej opanowana pod tym względem. Ale dziś wezbrało się we mnie morze rozpaczy. Dziwne to, bo wiem, że wyjeżdża z moimi rodzicami i jest pod dobrą opieką, a mimo to ból rozstania strzępi me serce.

Bardzo chciałam, żeby pojechała, odpoczęła od domu, pobawiła się w piasku, spacerowała po falochronach (co bardzo lubi). Chciałam, żeby stała się na moment najważniejsza, czego nie ma w domu, gdyż Mały Bączek skutecznie kradnie należną jej uwagę.

Mam nadzieję, że się szybko pozbieram. A Nusia szczęśliwie w słońcu spędzi nadchodzący tydzień :)
Nie ma się też co rozklejać, bo został ze mną Mały Bączek. Już nie pamiętam, jak to jest mieć jedno dziecko w domu. I szczerze mówiąc jestem tego bardzo ciekawa :D

Tak, śpię z dziećmi...

Temat drażliwy. Gdybym poruszyła publicznie, pewnie znalazłoby się kilka osób, które by się na mnie bez wahania rzuciły "wariatka, rozpieszcza, nie stawia granic" :) Za sprawą wizyty mojego brata, który również ma małe dziecko, pojawiła się w dyskusji kwestia spania. Pierwszego wieczora patrze, a tu na magicznym stoliczku przy łóżku rozkładają buteleczki, kaszkę, mleczko, wodę w termosie i inne akcesoria. Pytam: "Cóż to?" Otóż, dziecko niespełna dwuletnie, budzi się w nocy z płaczem 3 razy i podjada kaszę z butelki na uspokojenie i dobry sen. Mama lula chwilę i odkłada do łóżeczka i za 3 godziny od nowa cała procedura. Na moje pytanie, czy próbowali spać z dzieckiem, zgromili mnie wzrokiem i stwierdzili: "Spanie to jedyna kwestia, w którym mu nie ulegliśmy"... Pomyślałam: "taaa, wolicie wstawać 3 razy w nocy, szykować butelki, lulać..." 

Córka
Każdy ma własną historię. Ja niegdyś, będąc matką bardzo niepewną siebie, czytającą poradniki Tracy Hogg jak Biblię, również przyzwyczaiłam córkę do spania we własnym pokoju, we własnym łóżeczku. O ile zasypianie przychodziło łatwo i dosłownie w kilka minut (po dłuuugim czasie udręki nauki samodzielnego usypiania), o tyle noc już nie była tak satysfakcjonująca. Córka budziła się, co pół godziny. Pewnie skłamię, ale mam wrażenie, że z 50 razy w ciągu nocy. Za każdym razem biegłam na złamanie karku, obijając się o stół, ślizgając na porozrzucanym zabawkach, w mgnieniu oka wpadałam do jej pokoju, spocona ale i nieprzytomna, szukałam smoczka, wkładałam jej do buzi i 5-10 min gładziłam po głowie, aż usnęła... i za około 30-40 minut zrywałam się po raz kolejny. Myślałam, że tak musi być. Tracy Hogg, by mnie zapewnie pochwaliła za żelazną konsekwencję - Córka spała sama. W rozmowach z koleżankami brylowałam: "Tak, tak śpi sama. Oczywiście". Mąż pąsowy od pochwał, jak to sobie świetnie radzimy. W rzeczywistości wstawałam rano, a raczej zwlekałam się z łóżka całkiem nieprzytomna, rozdrażniona, na skraju załamania nerwowego. Wszystko mnie wkurzało. A codzienność przytłaczała. Robiłam swoje, jak to matka, ale czułam się zmiażdżona.
Gdy Córka miała niewiele ponad dwa lata, potwornie się rozchorowała. Dostała olbrzymiej gorączki, była nieprzytomna, co chwilę omdlewała. Okropnie charczała i miała obturacje płuc. Nic nie mogła przełknąć, w końcu zaczęła wymiotować żółcią. Staliśmy z Mężem w panice, ze skierowaniem do szpitala w dłoni, z ostatnią szansą podania doustnego antybiotyku. Córka wymiotowała od kaszlu szczególnie na leżąco, więc się zawzięłam i postanowiłam nie pozwolić jej się położyć. Wieczorową porą, usiadłam z nią na łóżku, posadziłam ją między moimi nogami, trzymając jedną ręką jej głowę wspartą na mojej klatce piersiowej, drugą zaś obejmowałam ją lekko w talii. W tej pozycji podaliśmy jej antybiotyk. Gdy tylko się wzbierała do kaszlu podawałam łyczek wody... i atak przechodził. Spałyśmy tak całą noc. Drętwiał mi kark, ręce, nogi, stopy. Właściwie zasypiałam na 10 minut, by obudzić się w szoku, że "tak, tak wciąż siedzimy, jest dobrze, nie wymiotuje". Nad ranem gorączka zaczęła spadać, a świst z płuc nie był już tak donośny. Rano Córka zjadła śniadanie! i oglądałyśmy w łóżku książeczki. Gdy nastał wieczór, wiedziałam że nie mogę jej samej zostawić. Wsparłam ją na kilku poduchach, by kaszel mniej męczył i położyłam się obok. Córka w nocy kilkakrotnie dłonią sprawdzała czy jestem. Przespałyśmy tak 13 godzin. Szok. Kolejne dni przyniosły znaczną poprawę zdrowia. Po tygodniu Córka czuła się już całkiem dobrze. Wciąż spałyśmy razem. I od tego czasu Córka śpi z nami (w swoim łóżeczku dostawionym do naszego). Sama zasypia wtulona w swoje misie. Przesypia  w nocy 12 godzin. A ja jestem wypoczęta. I nie będę ukrywała. Cudownie jest, gdy jej małe rączki głaszczą mnie po głowie lub gdy wkłada swoją dłoń w moją.

Syn
Jest jeszcze malutki. Przez pierwsze dwa miesiące spał ze mną. Następnie przenieśliśmy go do Jego własnego pokoju, do łóżeczka. Nie miał nic przeciwko, sam zasypiał. Gdy skończyła 8 miesięcy, coś się w jego małej główce zadziało, że płakał w nocy, a płaczu nie mogliśmy nijak ukoić. Przychodziłam, lulałam, dawałam mleko, wodę, ale mimo to, płakał okropnie. Myślę, że płakał z tęsknoty i samotności. Będąc na wyjeździe w górach, zmuszeni byliśmy wziąć go do swojego łóżka, gdyż turystyczne się w pokoju nie  mieściło. I cały wyjazd Dziecko przespało bez nocnych pobudek. Szok i niedowierzanie. Czyżby historia lubiła się powtarzać...

Mogę otwarcie powiedzieć, że MOJE DZIECI POTRZEBUJĄ WSPÓLNEGO SPANIA.

Czuję, że dla mnie i dla moich dzieci wspólne spanie to NAJlepsze rozwiązanie. Ja się wysypiam. One są wypoczęte, pewniejsze siebie i spokojniejsze. Ale myślę też, że każdy jest inny, każde dziecko jest inne, i każda rodzina jest inna, i kwestię spania należy dostosować indywidualnie. Czasami dzieci dobrze akceptują swoje łóżeczko i swój pokoik. Moje akurat nie bardzo :)
Mogę sobie wyobrazić, że ktoś nie mógłby spać obok dziecka, bojąc się że je przygniecie itp. Mogę sobie wyobrazić, że komuś dziecko przeszkadza, bo się rozkłada na całym łóżku i krąży niczym planeta po nieboskłonie. Ale nie podzielam opinii, że dzieci śpiące z rodzicami są mniej samodzielne, niż te które śpią same. Że WSZYSTKIE dzieci muszą nauczyć się samodzielnie spać i zasypiać. MOJE całe szczęście nie muszą :) Ładują w nocy emocjonalne akumulatory, dzięki czemu w dzień są bardziej rezolutne i odważniejsze.

W kolejnym poście chciałam napisać o wpychaniu dzieciom na siłę jedzenia, od czego włos mi się jeży na głowie i co mnie wkurza. Bo moim zdaniem to jest przemoc wobec Dziecka, które nie ma się jak obronić... ale o tym to już kolejny post :)

poniedziałek, 7 lipca 2014

I have a dream

Prawie każdy marzy o swojej przestrzeni. Takiej własnej, której nie musi z nikim dzielić. Korzystać ze wszystkiego, nie pytając o zdanie. Ja również noszę w sercu takie marzenie...

Lubię wieś, choć myślę, że nie chciałabym tam mieszkać "na stałe". Czuję się miastowa. Lubię bliskość sklepów. Punkty usługowe czynne do 21.00, nawet w sobotę. Daje mi to poczucie kontroli. Gdy czegoś potrzebuję, nie ma problemu,w każdej chwili mogę iść do pobliskiego sklepu. Na wsi jest trudniej, trzeba wszystko zaplanować zawczasu. Bo nie będziemy kilka razy dziennie przemierzać samochodem trasy 50 km.

Ale na wieś chętnie się przenoszę na lato.

I have a dream...

Patetycznie to może zabrzmi. Ale mam marzenie. Niespełnione. Oczami wyobraźni widzę... Stoi domek, nieduży, drewniany ze spadzistym dachem. Ciemnobrązowy/czarny, z białymi elementami elewacji. Z dużym gankiem. A może to taras, bo pomieści drewniany stół i ustawione wokół niego krzesła, leżaczki. Na balustradzie suszą się ręczniki kąpielowe. Ktoś chyba włąsnie wrócił znad jeziora.

W środku domek pomalowany jest na biało. Ściany i podłoga drewniana. Zaraz za krótką sienią, jedna przestrzeń - pokój, jadalnia i kuchnia. Za kuchnią łazienka. Nic wielkiego toaleta, umywalka, prysznic i szafka na przybory. Kuchenka malutka, pomieści tyle co potrzeba. Stół w jadalni - duży i gościnny. Na stole cukiernica i pudełko ciasteczek. W części dziennej dwie sofy, stolik na kawę. Na stoliku leżą planszówki, którymi bawiły się jeszcze przed chwilą dzieci. Pośrodku kominek, który ogrzewa w chłodne wieczory.

Na tyłach kuchni schody prowadzące na poddasze. Tam dwa pokoiki, dwie sypialnie. W każdej z nich łóżka, szafeczki nocne i szafy na ubrania. A z okien rozpościera się widok na kwitnący sad. Cóż za widok. Cóż za zapach. Chyba kwitną jabłonie.

Przed domkiem kilka drzew: jabłonie, grusze i orzech. Za domkiem warzywniak i krzewy porzeczki. W rogu poletko truskawek. Lekko oddalone od domku palenisko...

Po zroszonej trawie, boso biegają dzieci. Na jabłonce huśtawka. Mała dziewczynka huśta się tak wysoko, że czubkami palców dotyka korony drzewa.

Czas płynie. Spokój ogania duszę. Buzia się śmieje...

Ot i takie marzenie.

czwartek, 3 lipca 2014

Wakacje tuż tuż...

Po raz kolejny wybieramy się na wakacje. Jako, że jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami przyczepy kempingowej, to jeździmy tam gdzie nas oczy poniosą, a przyjaciele zaproszą :) Już dwa tygodnie wakacji na Mazurskiej wsi za nami. Dzieci tam wyzdrowiały, a my z Mężem naładowaliśmy akumulatory i pełni optymizmu wróciliśmy do codzienności. Za dwa dni planujemy drugie podejście. Cieszę się na wyjazd, gdyż dzieci znów się pochorowały. Spędzamy czas z chusteczkami w ręku, tudzież fridą dla Malucha. Słuchamy pokasływania i posmarkiwania Skrzatów. Mam dość! Jestem zmęczona i sfrustrowana. Chcę odpocząć. I karmię się wspomnieniem minionego tygodnia, gdy Moja Cudowna Dwójeczka była zdrowa. Mam nadzieję, że pogoda nam dopisze. Jakkolwiek by nie było moje dzieci czekają z utęsknieniem, aż zapakujemy przyczepę i wyruszymy w drogę...

środa, 2 lipca 2014

Nastrój

Gdy jest mi źle, chce mi się pisać. Mam głowę gorącą od natłoku myśli, a palce same rwą się do klawiatury. Jak tylko nastrój się zmieni, a sytuacja uspokoi, potrzeba pisania znika jak poranna mgła. Bez reszty zajmują mnie sprawy dnia codziennego. Cieszę się i bawię z dziećmi. Spotykam z ludźmi. Dlatego przez pryzmat bloga wydaje się być większą pesymistką popadającą w melancholię niż jestem w rzeczywistości.