sobota, 17 października 2015

Ponownie na studiach

Po kilku latach (liczonych na placach obydwu rąk :)) ponownie zawitałam na uniwersytet i usiadałam w szkolnej ławce. Samo to wydarzenie wywołuje we mnie wciąż wiele niepokoju, czy dam radę pogodzić dom i studiowanie. Zawsze lubiłam się uczyć, więc mam nadzieję, że nie będzie to decyzja ponad siły. Ale prócz strachu jest też we mnie sporo entuzjazmu. Takiego trochę nawet dziecięcego. Powracają wspomnienia z dawnych lat studiów zarówno na uniwersytecie, jak i w wyższej szkole artystycznej. Miłe wspomnienia.

Niesiona pozytywnymi doświadczeniami zaliczyłam dziś pierwszy dzień. Jest trochę inaczej niż w systemie dziennym, gdzie materiał i zajęcia były rozłożone w czasie (a po zajęciach był czas na pub, kawiarnię, kino). Teraz mam całodzienne bloki, a po zajęciach pędzę do domu.
Boli tyłek i głowa. Myślę sobie, że wtedy byłam trochę młodsza i ciało lepiej znosiło różne niedogodności. Poznałam też kilka bardzo miłych dziewczyn. Mam (wydaje mi się) bardzo ciekawą grupę, część osób już ukończyła jakieś studia, inne mają też doświadczenia zawodowe. Wykładowcy (póki co) inspirujący, zachęcający do dyskusji, z czego wszystkie chętnie korzystamy.

Dla mnie mamy siedzącej z dziećmi w domu jest to niebywałe odświeżenie. Takie wyjście do ludzi było mi potrzebne. Wróciłam dziś uśmiechnięta i "umysłowo" zrelaksowana. Ze spisem lektur do poczytania.

Nie mogę pominąć tego, że Lusia się niezmiernie cieszy, że mama też chodzi do szkoły :) Dziś wspólnie zwiedziłyśmy Kampus.

poniedziałek, 5 października 2015

Mój osobisty "Sturm und Drang"

Nie wiem, czy każdy tak ma, ale po wakacjach weszłam w nowy rok szkolny z zapasem sił i chęcią zmierzenia się z nowymi wyzwaniami.

Od ubiegłego "września" przeszłam długą drogę. Przeczytałam mnóstwo książek. Odwaliłam kilka ostrych myślówek. Przegadałam tysiące godzin z przyjaciółmi i mentorami. Uzgodniłam zmiany z mężem ;) i wrzuciłam nowy plan życiowy do realizacji.

Niezmiennie odkąd urodziłam dzieci przekraczam siebie. Skutecznie przedzieram się przez obszary "niedasie". Walczę dla nich o lepszy świat, o szacunek, o podmiotowość. Za przewodnika wzięłam Janusza Korczaka i od lat podążam wytyczoną przez niego ścieżką (o tym może w innym poście). W tej mojej drodze coraz częściej pojawiały się wewnętrzne głosy, że ja też tak nie chcę. Że coś jest niezgodne z moimi przekonaniami. Ale wciąż się bałam płynąć pod prąd. Myślałam, że trzeba tak, jak wszyscy. Nawet bałam się myśleć inaczej. W której rozmowie, ktoś powiedział: "Kochana, z prądem płyną tylko martwe ryby". I tak mi się ten cytat spodobał, że zawisł nad moim matczynym biureczkiem. Codziennie ogarniałam do wzrokiem. W końcu po długiej wewnętrznej walce zaufałam intuicji. Najpierw stawiałam małe kroczki. Ale przyszedł czas na większe kroki, na sprawy fundamentalne.
Pierwszą widoczną przyczyną mojego egzystencjalnego dygotu (i zmiany, która zaszła) był fakt, że Lusia dużo chorowała i miałam ciągłe spięcia z palcówką opiekuńczo-wychowawczą. W przedszkolu Lusia przebywała nieczęsto i niezbyt długo. Powodem była słaba odporność, ale też stres. A może to stres powodował niską odporność...
Zachodziłam, co tu robić, ale przez dwa lata nie zrobiłam nic... popłakiwałam tylko w nocy, utyskując, że życie jest ciężkie. Że dziecko choć nie daje rady musi przeżywać rozłąkę z domem. Choć czułam, że dzieje się źle, że nie tak to powinno wyglądać, nie potrafiłam się skonfrontować. Panie w przedszkolu się irytowały, że albo córka nie chodzi, albo odbierana jest za wcześnie - zaledwie po kilku godzinach. A odbierana była zapłakana. Ciągle brzmiało mi w uszach "zaległości" i "brak socjalizacji". 
Dlatego po dwóch latach męki (okupionych moimi migrenami i bólami brzucha) wywalczyłam z dyrekcją i wychowawczyniami przedszkola nowy plan dla nas. Otóż Lusia była w przedszkolu tylko na części zabaw grupowych i swobodnych w celu lepszej socjalizacji. A podręczniki, zeszyty grafomotoryczne i karty pracy zamieszkały na naszych domowych półkach. Zaś nasz stół kuchenny chętnie przyjął kilkugodzinne edukacyjne posiadówki Matki i Córki. Przekroczyłam rzekę... to był kamień milowy w pokonywaniu "niedasie".
Od tej pory uczyłyśmy się w domu. A na koniec semestru Lusia zdawała diagnozy wraz ze swoją grupą. I tak nam minęło do wakacji. Okazało się, że nauka nam idzie oszałamiająco. Panie z przedszkola wniebowzięte i wstrząśnięte. Dziecko moje przeszczęśliwe. Rozbudzone edukacyjnie. Samo pisze, czyta, liczy, patrzy w kosmos wieczorami, studiuje mapy (ale o tym innym razem).

Poczułam, że po raz pierwszy jest dobrze. A właściwie wpadłam w zachwyt. Jest cudownie. Oddycham pełną piersią. Bawimy się, badamy świat, po prostu uczymy się na naszych warunkach. Nikt nam nie mówi, ile czasu ma to zająć, z czego mamy korzystać. Wszystko idzie na żywioł (który ja dzień wcześniej wieczorem systematyzuje, przygotowując tematy i pomoce). I tu pojawiło się pytanie: czy może zamiast "puszczać" Lusię do szkoły, mogłabym ją sama uczyć w domu... bardzo mnie ten pomysł zelektryzował, ale został na razie wstrzymany przez mojego Męża. Póki co, Lusia do szkoły poszła. Poszła w podskokach. (O Lusi jeszcze w innym poście).

W obliczu pewnych okoliczności mam wrażenie, że znów wchodzę do tej samej rzeki... z ust "życzliwych" coraz częściej słyszę pytanie, kiedy Lulek (2,5 roku) pójdzie do przedszkola. I znów żołądek wędruje mi do gardła. I choć wiem, że mam jeszcze sporo czasu na decyzję, to już próbuję się z tematem mierzyć. Gorliwym odpowiadam, że może nigdy ;) potem lawina komentarzy o socjalizacji... kiwam głową, albo odchodzę udając, że nie słyszę J


Zmieniłam się. Macierzyństwo mnie zmieniło.
Nie chcę, żeby ktoś "chował" moje dzieci.
Nie chcę zwalać odpowiedzialności za edukację moich dzieci na placówki.
Chce dać dzieciom dzieciństwo i wolność... także wolność wyboru.
Chcę dać radość płynącą z nauki. 
Chce rozbudzić chęć poznawania świata.
Chcę, żeby z własnej inicjatywy i w swoim tempie rozwijali swoje pasje.

Chcę być matką dostępną  fizycznie i psychicznie. Matką obecną w życiu dzieci.
Chcę gotować obiady i zjadać je wspólnie - nie tylko w niedzielę.
Nie chcę widywać dzieci tylko w weekendy.
Chcę wspólnie spacerować i układać puzzle.
Nie chcę być smutną i zmęczona kobietą, która po powrocie z pracy marzy o tym, by położyć dzieci spać. Łudząc się, że odrobiły lekcje w świetlicy szkolnej.
Chcę być strażniczką domowego ogniska.
I nie chcę pozwolić, by życie stłamsiło te moje "chcenia".

Lubię mieć zaplanowane więc w zaciszu domowym piszę sobie scenariusze.
Scenariusz numer jeden. Lulek za rok idzie do przedszkola. Ja wracam do pracy. Taka kolej rzeczy. Zgodnie z mainstreamem. Jeśli wrócę do dawnej pracy, to nie ma mnie w domu przez 11 godzin (praca plus dojazdy). No nie wyobrażam sobie. Naprawdę, to byłby jakiś koszmar. Już wiem, że nie ma takiej opcji.
Muszę coś zmienić. Pracę na mniej wymagającą czasowo. Lub zrezygnować tymczasowo z pracy.
Pewnie podniesie się larum, że trzeba się rozwijać, że kariera, że dzieci to nie wszystko... ale w nosie to mam... chcę żyć w zgodzie ze sobą.
I jestem teraz bardzo szczęśliwa, że po dwuletnich zmaganiach ze sobą, podjęłam te decyzje.

Wychowuję dzieci w nurcie "rodzicielstwa bliskości". Intuicyjnie czuję, że jest to droga dla nas. Dzieci czerpią garściami. A ja mam spokojne serce. Czuję, że tak jest dobrze.

Ale, ale... Jestem trochę asekurantką i lubię mieć plan B. Dlatego zapisałam się na studia (ruszamy w tym miesiącu :)) i mam nadzieję, że podołam. Przez te kilka lat od skończenia studiów zmieniły się moje zainteresowania.  Posiadane dwa fakultety trzymam bezpieczne w szufladzie i zmierzam ku nowemu, co mam nadzieję okaże się fascynującą przygodą. Wiem, że nowe cele będą wymagały determinacji i odwagi, ale mam nadzieję, że wspólnymi siłami małżeńskimi damy radę :)

Dlatego liczę na scenariusz numer dwa, że powrócę do pracy, jak wszyscy będziemy na to gotowi...
Brzmi trochę jak iluzja i wiem, że wiele z Was pomyśli, że tak się nie da... że życie... ale mam nadzieję, że życie będzie moim sprzymierzeńcem.

sobota, 3 października 2015

Słowa rzucane na wiatr...

"Już był w ogródku, już witał się z gąską"... u mnie, jak z tym lisem u Mickiewicza....

Już miałam pisać. Ileż to nie miałam do przelania. Palce świerzbiły, głowa bolała. czy klawiatura podoła? Czy blogosfera wciągnie ten strumień świadomości? A tu taka dziura... czasowa.
Ot Życie... Zaraz po moim blogowym zrywie, mój dwuletni alergik dostał zapalenia płuc - choć do końca wraz z pediatrą wydawało nam się, że obturacje, duszność to wynik alergii na coś... kie licho... nie wiadomo na co, ale alergii. Dopiero badanie RTG w szpitalu postawiło nas do pionu. I domyślacie się, jak spędziłam ostatnie 10 dni. Najważniejsze, że  z Drugim już jest lepiej i nasze życie też już jest na właściwym torze. Co prawda Pierwsza dziś miała stan podgorączkowy i prawie cały dzień przespała, ale jestem dobrej myśli. Jutro niedziela, chwila na oddech.
Jakoś tak mam, że gdy dzieci zaczynają chorować, to zatrzymuje mi się cały świat. Plany trzeba przekładać. Priorytety przewartościować. Spiąć się w sobie i dać z siebie tyle, ile wymaga sytuacja.

Nerw mnie trąca, bo na ten weekend zaplanowałam wielkie wydarzenia kulturalne. Obstawiłam sobotę i niedzielę. Wypstrykałam się na bilety wstępu, a taka niespodzianka. Zmarnowałam ciułany grosz i nici z wojaży :/

Już wczoraj w nocy układałam w głowie tego posta. Treści spływały na mnie, jak myśl natrętna. O dziwo jeszcze treści tych jakże błyskotliwych nie udało mi się w tym poście zawrzeć ;)
Stoję w rozkroku. W jakimś impasie. Mam zaległości z wakacji. Ba, jeszcze z początku roku. Jest kilka kwestii, które są rozwojowe, i muszę znaleźć tu dla nich przestrzeń. I z tego chaosu nie wiem o czym pisać. Od czego zacząć. Są też sprawy, które nie nadają się do publikacji w blogowym pamiętniczku. Pytam siebie, co z nimi zrobić.

Spróbuję się spiąć i w najbliższych dniach nakreślić kilka tematów, które mnie w ostatnim czasie zajmują. A jak się z tym uporam, wrócę do tematu wakacji...

Zaciśnięte kciuki mile widziane ;)

piątek, 25 września 2015

Powrót :)

Nie mogłam się zebrać, ale patrząc na liczbę wejść, postanowiłam jednak napisać słówko, z myślą o osobach, które czasem jeszcze tu zaglądają i czekają na nowy wpis...

Wakacje minęły nam "objazdowo", wróciliśmy do domu na początku września. Ogarniając codzienność nie miałam czasu na blogosferę. A gdy naszła mnie ochota, to się okazało, że zapomniałam hasła do konta. I nie mogłam się tu dostać. Ale w końcu mi się przypomniało :)
Z tego też powodu niestety nie wchodziłam na Wasze blogi, ale w najbliższych tygodniach postaram się nadrobić zaległości :)

Minęło tak dużo czasu, tak wiele się zdarzyło, że nie wiem, od czego miałabym zacząć. Mam nadzieję, że znajdę czas i wena do mnie przyjdzie, żeby odtworzyć minione miesiące i napisać, co się u nas dzieje. A dzieje się wiele, pod względem organizacyjnym i na gruncie światopoglądowym. Obym znalazła słowa, żeby się wypisać :)

Pozdrawiam Czytelników :)

sobota, 11 lipca 2015

Foch ... na początek wakacji

Zacznę wakacje od focha. Bo wiecie co, wstałam rano, patrze przez okno: chmurym szaro, wiatr smaga korony drzew. Jeszcze trochę niepewna spoglądam na temometr w sypialni... no rzesz do Jasnej Anielki... 14 stopni pokazuje... Idę do kuchni, sprawdzam na drugim (co by miał pokazać lato na Ibizie :D), no 14 stopni, jak bum cyk, cyk. Nie chce być inaczej.

I mam focha, bo jadąc nad Bałtyk, do przyczepy kempingowej, niczego bardziej nie potrzebuję nić pogody. Mieszkamy poniekąd na dworze. Gdy jest ciepło, ręczniki, pieluszki, mokre ubrania, pięknie schną. Posiłki z przyjemnością jadamy na dworze. Dzieci bawią się na campingowym placu zabaw.
Gdy jest zimno, i nie daj deszczowo, plażowanie jest wykluczone. Wycieczki rowerowe i spacery w deszcz też nie należą do największych przyjemności. Nic nie schnie, więc wszystko mamy mokre. Po kilku godzinach można powiedzieć, że się kisimy w przyczepie. Tam jadamy, czytamy, odpoczywamy, gramy, malujemy. Ale ile można...
I cały czas trzeba przyczepę ogrzewać, bo inaczej jest zimno.
Gotowanie na świeżym powietrzu też należy do mniej przyjemnych :(

Kończąc tego posta pełnego utyskiwań, proszę o dobrą pogodę :) Niech się Dzieciątka nabiegają po drobnym, gorącym, nadbałtykim piasku. Niech wymoczą szkitorki w lodowatej morskiej wodzie. Niech aura nam sprzyja, bo rowery czekają na przygodę.
Achoj... niech się dzieje, ale o Słońce, o Słońce proszę :)

poniedziałek, 6 lipca 2015

Plany wakacyjne

Jak zawsze chciałabym dużo... dużo jeździć, dużo zwiedzać i trochę się pobyczyć... żeby dzieci mi dały oczywiście. Plany mamy już z lekka zakrojone.

Ostatnie cztery dni spędziliśmy na działce na Mazurach. Działka jest przy samym jeziorze, więc ochów i achów nie ma końca. Dzieciarnia, by nie wychodziła z wody. Słońce piekło do 35 stopni, woda w jeziorze zupa... klimat wakacyjny :)

W drugiej połowie lipca na dwa tygodnie chcę z dziećmi pojechać przyczepą i z moimi rodzicami :D czyli Szanownymi Dziadkami nad Bałtyk. Już miejsce zaklepane...

A w sierpniu ruszamy z M. i Dzieciarnią i przyczepą na południe Europy. Jak się uda na 3 tygodnie (jak nie to na 2)... już na samą myśl oblewa fala gorąca i dostaję palpitacji. Z przyczepą i z  dziećmi :) tak daleko jeszcze nie byliśmy... Lulek ciągle był za mały i jęczący w podróży. Co by sobie i jemu nie nastręczać stresu w wakacje woleliśmy bliżej się pokręcić. Ale w tym roku Dwulatek powinien już dać radę.

Już dawno miałam takie plany, żeby urlop wychowawczy wykorzystać maksymalnie. Jak jest możliwość to powłóczyć się z dziećmi. Lusia to uwielbia. Tylko Mężowy urlop mógłby się rozciągnąć. I tym optymistycznym akcentem - niech się dzieje :D

wtorek, 30 czerwca 2015

"Do widzenia przyjaciele..."

"Dziś już ostatni dzień w tym przedszkolu..."

Dziś Lusia idzie do przedszkola ostatni raz. Idzie objuczona własnoręcznie wykonanymi laurkami, (które samodzielnie zalaminowała), ozdobnie zapakowanymi pudełeczkami z łakociami dla ulubionych pań. Dziękczynienie czynimy według potrzeby serca Wychowanki (dlatego nie każdy prezencik otrzyma). Cudowne i zarazem ekscytujące, że dzieci nie robią nic z przymusu. Kierują się sympatią i sercem. Gdzieś po drodze życie odziera z nas tę naturalną szczerość...

Od września Lusija idzie do zerówki szkolnej. Świat leżakowania i zabaw na dywanie powoli przemija. Nadchodzi szkoła. Nowe i nieznajome. W naszym przypadku, duuuża szkoła, ponad 1000 dzieci. Taki mamy rejon...
Na pożegnalnej Gali Przedszkolaka niestety nie była. W tym czasie odbył się wakacyjny lot z dziadkami. Opłakiwała swą nieobecność trzy dni. Uczyła się piosenek od lutego!!! i przyszło jej w tym czasie wyjechać. Albo inczej... przyszło Dyrekcji do głowy, żeby zakończenie roku zrobić w środku miesiąca i powiedzieć o tym dopiero pod koniec maja :/

Lusia czuje, że stare się kończy i nowe zaczyna. Jak wszyscy wiedzą przedszkola przez pierwsze dwa lata nie lubiła, a nawet się go bała. Ale w tym roku za sprawą nowych Pań oswoiła stare kąty i nie chciała z przybytku oświatowo-wychowawczego wychodzić. Zabawy z koleżankami, wymiana laleczkami, śpiewanki, klaskanki, wyliczanki, śmiechy i chichy, wspólne wypady na lody, to stało się naszym udziałem po dwóch przepłakanych latach. Mam kilka własnych gorzkich refleksji na temat personelu, ale już dawałam temu upust słowny wcześniej, więc chwilowo sobie daruję...
Zakończę słowami przedszkolnej piosenki nuconej u nas w domu przez ostatnie miesiące...

"To już ostatni dzień w tym przedszkolu,
Szybko minęły krótkie miesiące.
Każdy z nas pewnie łezkę uroni
Zanim w daleki odejdzie świat.

Ref.
Do widzenia
Przyjaciele
Wspólnych spraw
Mieliśmy wiele
Dziś ta nitka
Się urywa
Coś się kończy
Coś się zaczyna.
Do widzenia... do widzenia... do widzenia"

***
Ps. Dołująca ta piosenka, nie? Mnie też się łza kręci. I nie dziwię się, że Lusia chlipie, jak zaczyna śpiewać. A śpiewa nader często.

niedziela, 28 czerwca 2015

Powrót Córki

Córka wróciła z wojaży. I co się okazało, bardzo za nami tęskniła. Wszystkie zapewnione atrakcje nie miały swojej mocy, bo nie było NAS. Kilkakrotnie chciała do domu, co było niewykonalne. Sporo zwiedziła i mam nadzieję, że pozostanie w jej pamięci. Wróciła jakaś starsza i dojrzalsza. A to tylko tydzień.
Gdy zapytałam, czy się cieszy, że pojechała, odpowiedziała: "cieszę się, że wykorzystałam tę szansę, żeby zobaczyć xxx. Wiem też, że lubię latać samolotem". Hmmm.... cóż za wypowiedź.
A w dniu przyjazdu wielka radość rodzeństwa po długiej rozłące. Radość trwała do wieczora, kiedy to zaczęli się "naparzać" o pamiątki z podróży. I wróciła nasza dobrze znana rzeczywistość :D

wtorek, 23 czerwca 2015

Rozmowa z synem

W ubiegłą niedzielę rozmawiam z Lulkiem.

Ja: Luluś, idziesz dziś ze mną do Kościółka.
Lulek: Nie, baldzo.

Ja: Luluś, ale dziś niedziela.
Luluś: Lacej nie.

Po 20 minutach. Czas wyjść, więc zagajam. Luluś, w Kościółku będzie Przemek i Franek.
Lulek ochoczo: No dobla. Idę.

***
Ten mój dwulatek wie, jak powiedzieć NIE :)))

wtorek, 16 czerwca 2015

2+1 chwilowo

Gdy Starsza wyjechała, zostaliśmy z Młodszym we trójkę. Chwilowo o jeden element naszej rodzinnej układanki mniej, a ile zmian.
Poranki są leniwe (bo Starsza wstaje wcześniej).
Dni są spokojne.
W domu jest cicho.
Dużo z Młodszym rozmawiamy, o tym co nas otacza.
Młodszy ciągle czymś zajęty.
Układa zwierzątka na mapach.
Koloruje.
Gotuje!! na różowej kuchence.
Zasypia w ciągu dnia!!! Gdy jest Starsza, to się nakręcają i nie ma mowy o spaniu.
Spacery są przyjemne, bo Młodszy czasem siedzi w wózku i ogląda świat. Gdy jest Starsza, Młodszy nie usiedzi w wózku, bo chce jak Starsza na nogach. Czyli On biega, a ja za nim ganiam.
Jest czas na rozmowę z M.
Mniej kłócimy się z M. Nawet więcej, w ogóle się nie kłócimy. Wróci z pracy, obiad jest gotowy. Jemy we trojkę. Potem praca w ogrodzie, spacer, zabawa. Młodszy biega, przelewa wodę, podlewa.

Chwilowo jesteśmy jak rodzina 2+1. Młodszy jak to pierwsze małe, wychuchane. Cała uwaga skierowana na Niego. Młodszy, jako, że jest drugi to nigdy tego nie zaznał. A niech teraz ma - Tydzień Jedynaka :)
Z mojej perspektywy. Życie ze zbuntowanym, protestującym dwulatkiem - jako chwilowym jedynakiem - to bułka z masłem.
Tylko żeby mi się tu jaki Rodzic jedynaka nie obraził ;)

Otulam się spokojem i chłonę ciszę :)))))

Rozstania, na chwilę, na kilka dni, na tydzień są nam wszystkim potrzebne. Zmieniamy punkt widzenia. Coś się wyostrza, a coś blednie. Przyjmujemy inną perspektywę. Jest spokojniej, bo łatwiej się dogadać.
Odpoczywamy od siebie i tęsknimy. Jak miło tak zatęsknić.

środa, 10 czerwca 2015

Matka, która jest we mnie, przeżywa.

Matka, która jest we mnie, przeżywa... Starsza wyjechała z dziadkami na wakacje, do kraju ich młodości. Przez kilka dni wcześniej była nieswoja. Nerwowa. Gdy przyszedł moment wyjazdu, wzięła plecak  i poszła do samochodu nie oglądając się za siebie.
Gula mi stanęła w gardle, a w oku zakręciła się łza. Jak nigdy wcześniej - poczułam się "Matką". Moje dziecko pojechało tak daleko. Pojechało beze mnie. Ona ma dopiero 5 lat.
Matka we mnie cieszy się z tego milowego kroku. Ale też przeżywa rozstanie. Kołomyja emocjonalna.
Dopiero teraz kapią łzy.
***

Dzwoniła... Dojechali. Fajnie, ciekawie, zupełnie inaczej niż u nas. Rodzina się cieszy. Świętują. Tęskni. "Mamo chciałabym, żebyś tu była ze mną". "Tak, Babcia bardzo się stara".
I medal dla mojej Mamy za odwagę.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Spokojny sen

Lulek chce spać. Ja jeszcze coś szykuję. Jest późno. Ale muszę to zrobić teraz. Tata chce go położyć. Lulek nie chce taty. Chce tylko mamę (wyjątkowo uczepiony spódnicy). Tata chce go wziąć trochę na siłę. Lulek w ryk.
Idziemy do sypialni. Lulam na rękach chwilę, żeby wyciszyć spazmy. Lulek oddycha coraz spokojniej.
Wchodzi Lusia, ona też chce do mamy, bo nie dała buziaka. Daje buziaka, ale nie wychodzi, bo broda, którą sobie rano otarła znów zaczęła boleć. Kładzie się na łóżku i przykrywa kołdrą.
Lulek w ryk. Nie chce Lusi. Chce tylko mamę. A tak w ogóle to po chwili chce do dziennego pokoju.
Wychodzimy we trójkę. Siadam na sofie z dziećmi. W pokoju ciemno, tylko w TV "Rybka śpi". Lulek siedzi oparty o mnie i ściska liska. Biorę 3 łyki zimnej herbaty. Lulek wypuszcza liska. Śpi. U moich nóg leży Lusia... nie rusza się. O! zasnęła...

Oto początek spokojnego wieczoru.
Doświadczenie mi mówi, co by było gdybyśmy nie wyszli do dużego pokoju. Na pewno nie byłoby mnie teraz tutaj ;)

Zabawy moich dzieci: mycie okien

***
Wczoraj Lusia wzięła pędzle do malowania. Do słoika nalała wody. Weszła na stołek, za nią Lulek, a jakże. Postanowili umyć okno pędzlami J 
Smarowali ponad pół godziny. Gdy woda zaczęła się lać po ścianie, Lusia złapała za torebkę z wacikami do twarzy i starannie wycierała ścinę... a potem też podłogę.
Radości nie było końca.
***

piątek, 29 maja 2015

Smaki dzieciństwa

Są takie smaki i zapachy... gdy je poczuję to zamykam oczy i przenoszę się do domu moich dziadków, obok którego stała "letnia kuchnia", w której Babcia przygotowywała chłodniki, placki, soki, kompoty, dżemy, konfitury i musy jabłkowe.

Dziś smażyłam dzieciom naleśniki i przyszedł do mnie smak grubych placków na zsiadłym mleku. Moja babcia robiła wyśmienite. Wstawała rano, zagniatała całą michę. Cisto rosło, i wczesnym popołudniem zaczynała smażenie. Jedliśmy je z dżemami z porzeczek i truskawek z naszego ogrodu. Mhmm... niebo w gębie. Moja mama niestety nie potrafi ich robić. Moje wychodzą nie takie miękkie, choć mąż uważa że też niezłe. Zbieram się, żeby zaserwować je moim dzieciom.

Najlepiej gasił pragnienie kompot z rabarbaru, na który teraz zaczął się sezon. Mama z okazji Dnia Matki uraczyła nas we wtorek rabarbarowym plackiem. Czas chyba na kompot :)

W pamięci zmysłowej trzymam też: pierogi z jagodami, kluski z truskawkami, kapustkę młodą z koperkiem, ogórki małosolne, kotlety mielone dziabane na pół, wkładane między dwie kromki chleba, i zabierane do domku na drzewie jako prowiant.

Gdy dzień wita mnie jak dziś przyjemnym słonkiem, chętnie zaglądam do tego bagażu kulinarnych doświadczeń, a pomysły na smaczny obiad pojawiają się w mig.

Czego i Wam życzę :)






środa, 11 marca 2015

W rozsypce.

Jestem... tak długo mnie nie było, że nie wiem od czego zacząć. Ten wpis układałam już w głowie sto razy, choć wątpię, że zabrzmi tak jakbym chciała. Lubię pisać na fali emocji, żeby nic nie uciekło. Jednak podczas tych emocji mam mnóstwo elementów "rzeczywistości" do ogarnięcia i jestem zmuszona pisać, gdy jest na to czas. I właśnie dlatego przez miesiące ten wpis nie powstawał. Może też dlatego, że w głowie nie wszystko było poukładane.

Działo się u nas sporo. Nie o wszystkim chyba tu będzie.

Tak jak sobie obiecywałam w postanowieniach noworocznych zaczęłam dbać o swoje zdrowie. Korzystając głównie ze państwowej służby zdrowia NFZ, ponieważ jest bezpłatna. Doprowadziło mnie to donikąd. Mimo różnych objawów nic nie ustalono. W końcu poszłam do lekarzy prywatnie i teraz składam te puzzle do kupy. Nie jest idealnie, ale jak jest to jeszcze nie wiadomo. Mam nadzieję, że nie jest źle i wyjdę na prostą.

Nie lubię pisać o moim życiu osobistym. Wolałabym te słowa wylać do pamiętniczka schowanego głęboko w szufladzie. Ale w końcu prowadzę bloga w ramach pamiętnika, więc nie pozostaje mi nic innego niż tu rozlać trochę goryczy. Przechodzimy z mężem kryzys małżeński, po wielu wspólnych latach (piętnastu) po raz pierwszy. Jak sięgam pamięcią i się dokopię do wspomnień to trwa on od mojej drugiej zagrożonej poronieniem a potem przedwczesnym porodem ciąży. A Synek właśnie skończył 2 lata. Kryzys się nawarstwiał. Chmury się zbierały. Niezaspokojone potrzeby odkładane były na półkę "kiedy będzie czas" i tak dotarliśmy do smutnego momentu (gula rośnie w gardle), że relacja się popsuła. Czuję, że w naszym związku brakuje szacunku, empatii, przyjaźni, miłości i docenienia (mojej) pracy w domu. Fajnie jest, że zakupy zrobione, lodówka pełna, dom posprzątany. I to się SAMO robi.
Sytuację przeanalizowałam już z każdej strony. Wiem, że mąż ma swoje racje. Niestety nie wszystkie (z przyczyn ode mnie niezależnych) mogą być spełnione.
Rzeczywistość dookoła udaje mi się maskować z dobrym skutkiem. Mam przyklejony uśmiech. Może nie szeroki, ale mam. Jestem dobrą gospodynią (obiady są, posprzątane jest, sprawy organizacyjne ogarniam sama). Matką jestem kochającą i troskliwą, słuchającą i nieoceniającą. Dzieciaki to czuję i są ze mną w pozytywny sposób związane. Ale o nich dziś nie będę pisać.
Żoną jestem chyba słabą. I w ogóle moja kobiecość jest w rozsypce. Chciałabym to wszystko pozbierać. Czy sama dam radę? - wątpię. Czy mi ktoś pomoże? - nie wiem. Smutno mi tak po ludzku i jakoś tak myślę sobie, że nie zasłużyłam.
Mąż chodzi własnymi drogami. Ja jestem czasami powietrzem. Mąż milczy lub warczy i fuka. Pracuje więc musi odpoczywać. Z dziećmi wygląda najlepiej na zdjęciu. Ewentualnie na rodzinnym spacerze.
Ja też już coraz mniej słucham. Coraz rzadziej coś opowiadam. Zapomnieliśmy czym jest miła rozmowa.

Na razie będzie tyle...

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Do południa w piżamie... kontrowersje

Powiedzmy, że w czasach uniwersyteckich, gdy pisałam różne ważne prace, tudzież artykuły naukowe wymagające szczególnego wytężenia umysłu miałam schemat dnia dopasowany do sytuacji. Było mi z nim dobrze, a nikomu nic do niego :D
Otóż, gdy rano wstawałam, siadałam w piżamie i wertowałam notatki, czytałam książki, później siadałam do swojego tekstu i pisałam, poprawiałam, doczytywałam. W międzyczasie wypijałam kawę, zagryzałam ją rogalikiem. Około południa już byłam wypompowana i potrzebowałam wytchnienia. Szłam pod prysznic, zmieniałam piżamę na normalne ubranie. Jadłam drugie śniadanie. Czasami szłam na chwilę do ogrodu zobaczyć, jak rośliny wzrastają. Wtedy jeszcze miałam swój mały ogródek, o który dbałam.
Po tej około godzinnej przerwie wracałam do pisania i czytania. I tak około 17.00 zamykałam temat pisania i wychodziłam z domu. Szłam na spacer lub najczęściej spotkać się ludźmi, porozmawiać, pośmiać, zrelaksować.

I to siedzenie do południa w piżamie doprowadzało moją mamę do szału. Jak można pół dnia spędzić w piżamie (???).

Dziś też ubrałam się około południa (choć teraz prawie nigdy tak nie robię). Wstałam rano, ubrałam dzieci, przygotowałam sobie i dzieciom śniadanie, zjedliśmy, podałam im leki. Ugotowałam zupę i kompot. Usmażyłam naleśniki. Przygotowałam przesyłki do wysłania. I tak w piżamie zastało mnie południe. Wzięłam prysznic (akurat dzieci zgodnie bawiły się w przedszkole). Przebrałam się w ubranie domowe. Była 13.00. Zgodnie z planem dnia zjedliśmy obiad. I wyszliśmy na spacer na 2 godziny.
I cóż z tego, że byłam w piżamie do południa. Wszystkie obowiązki wypełniłam. Ale niektórym to się nie mieści w głowie...

Przeczytałam ostatnio u jednej z dziewczyn, że odkąd urodziła (całkiem niedawno) do wczesnego popołudnia chodzi w piżamie, bo nie ma się kiedy ubrać. I ja ją rozumiem.
Pamiętam z początków własnego macierzyństwa, że przez pierwszy miesiąc po porodzie chodziłam do południa w piżamie, chyba, że mieliśmy wizytę u lekarza. A jeśli nie piżamie to w podomce, żeby było wygodniej. I byłam rozgrzeszona. Bo miałam małe dziecko uczepione cycka. A dziś już mi nie wolno... Dlaczego?

Kilka dni temu wpadł mi w ręce tekst, w którym autorka przekonywała, żeby robić to na co się ma ochotę i nie robić tego, co sprawia nam przykrość czy dyskomfort. Oczywiście mowa tu o prozaicznych sprawach. Nie lubisz zmywać, kup zmywarkę. Nie chcesz się spotykać z koleżanką X, to zrezygnuj z tej znajomości. Nie lubisz chodzić do teatru, to pójdź do kina (jeśli lubisz :)) NIC NA SIŁĘ. I te słowa postanowiłam sobie wziąć do serca...

Ciężko się uwolnić od ciągłego oglądania się na innych. Zagłuszyć słowa krytyki i próby sterowania Twoim życiem... Bywa trudno, ale mam nadzieję, że jest to możliwe.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Warunki szkodliwe... dylematy Matki Polki

Dziś popołudniu dopadł mnie prawdziwie smętny nastrój. Jutro wielki dzień, Lusia po ponad miesięcznej przerwie wraca do przedszkola. Jest to powrót przez nią już trochę oczekiwany, ale jak się dziś okazało z nutą strachu.
Lusia od kilku tygodni zasypia sama przy Audiobooku. Można powiedzieć znowu, bo przecież już tak było. A dziś sen nie przychodził. Zaczęły się wędrówki po domu: "Mamo potrzebuję Twojej rączki". Mamy taki rytuał, że jeśli nie może zasnąć (a wykluczamy ssanie pieluchy podczas zasypiania) prosi bym dała jej moją rękę. I trzymając tak dłoń w mojej dłoni zasypia. W ostatnich tygodniach ta metoda nie była potrzebna, bo audiobook wyciszał i sen się pojawiał niemalże od razu. Ale nie dziś. Lusia potrzebowała ręki Mamusi. Gdy tylko usiadłam obok łóżeczka i złapałam ją za rękę, odliczyłam 12 oddechów i Lusia spała.

Byłam wczoraj u koleżanki i jak to w rozmowie opowiadałam, jak u nas minął ostatni miesiąc. I tak sobie to podsumowałam przy okazji...
Od miesiąca Lusia zdrowa (choć płyn u uszach utrzymywał się jeszcze 2 tygodnie po antybiotyku). Chodzi na zajęcia z języka angielskiego. Pani chwali. Córka moja ma fenomenalną pamięć. Pamięta słowa sprzed kilku miesięcy. Szybko uczy się nowych. Emocjonalnie się rozkręciła. Uśmiecha się częściej. Odpowiada na inicjatywy zabawy innych dzieci. Chyba jest dobrze.

Chodzi na zajęcia plastyczne. Zaczęła lepiej dociskać kredkę. Postacie są wyraźniejsze. Ludzie już wyglądają jak ludzie :) Mają wszystkie części ciała i są proporcjonalni. Ulubione motywy to: mama i rodzina. Rodzina jej własna, ale też inne wymyślone. Wśród tematów są też przedszkola, bloki, place zabaw, wakacyjne klimaty, jeziora, góry i stoki narciarskie.
Jeszcze w listopadzie Panie z przedszkola pokazywały mi zeszyty grafomotoryczne Lusi. Postacie na rysunkach oraz motywy umieszczone były w rogu kartki, takie malutkie ludziki, ledwie widoczne. A reszta kartki pusta. Miałam ją namawiać do zagospodarowywania całej kartki. O sprawie zapomniałam, bo święta i choroby. W tym czasie Lusia tworzyła w domu całe cykle rysunkowe i wszystko piękne, duże, wyraźne, w centrum kartki. Samo przyszło.... Jak czuła tak rysowała...

Pisałam już w poście noworocznym, że wymyśla zabawy: w lekarza, dom, restauracje, szpital, porodówke ;) obsadza nas w rolach i bawi się w życie.

Od ponad miesiąca uczymy się czytać. Mamy podręcznik. Proste książeczki do nauki czytania. I Lusia czyta. Coraz dłuższe teksty. Sprawia jej to frajdę i podnosi samoocenę. Bierze gazetę i czyta. Moje notatki i planery - oj, muszę już uważać ;) Pomagam, nie przeszkadzam, ale motywacja jest wewnętrzna.

Przymierzamy się do nauki godzin w zegarze. Już poczyniłyśmy pierwsze kroki. Prawie skończyłyśmy wyklejać nasz roboczy zegar. Rozmawiamy o porach dnia, godzinach, kiedy co robimy. Temat jest skomplikowany, ale chęci są duże, więc bierzemy byka za rogi.

Przed świętami byłam w przedszkolu złożyć Paniom życzenia. Dostałam kilka piosenek i wierszyków do nauczenia - zbliża się Dzień Babci i Dziadka. Kilka dni temu w popłochu wyjęłam kartki i zaczęłyśmy się uczyć. Wierszyki powtórzyłam 3-4 razy i Lusia już umiała. Piosenek nauczyła się w dwa wieczory. Opanowała wszystkie zwrotki. A ile przy tym zabawy, bo Lulek też śpiewa. Chyba na to konto zrobimy domowy Dzień Babci i Dziadka z występami. A co! :D

Wczoraj kupiliśmy Lusi łyżwy. Obok domu mamy lodowisko, mąż uznał, że warto to wykorzystać i się poruszać. I dwa dni weekendu spędziła na lodzie. Jeździła pierwszy raz i z jakim zapałem, śmiechem, radością i satysfakcją. Z poczuciem, że się z łyżwami na nogach urodziła :) Chciałaby jeszcze, codziennie. Ja też bym chciała...

Chcę zapisać ją na zajęcia "dziecięcych nutek", bo bardzo lubi śpiewać. Już raz byłyśmy na próbie i się podobało. Są dziewczynki w jej wieku, miła Pani, atmosfera zabawy. Ale przyszło chorowanie i już tego nie powtórzyłyśmy.

I tyle planów mamy. A przede wszystkim ja w domu mam zdrowe dziecko. Dzień układa się "normalnie". Rano idziemy po zakupy, robimy spacer po okolicy. Uczymy się i bawimy we trójkę. Dwa razy w tygodniu popołudniami Lusia idzie na zajęcia. Wieczorem możemy się wybrać do znajomych, spotkać się z ludźmi.
O tym jak jest podczas chorowania nie będę pisała, bo każdy wie, jak jest. W kółko oglądamy swoje 4 kąty i słuchamy pokasływania tudzież marudzenia.

Niedawno zrobiliśmy Lusi RTG nosogardła ze  względu na hipotezę powiększonego migdała. Lekarz wykonujący badanie napisał, że powiększenie jest nieznaczne i nie powinno mieć wpływu na drożność. Drożność jest prawidłowa. Jeśli potwierdzi to nasz laryngolog to ten punkt zaczepienia zostanie skutecznie wykluczony.

Zapisałam Lusię do poradni laryngologicznej w szpitalu klinicznym. Alergolog mi podpowiedział, że może powinno się zacząć od zrobienia wymazu bakteriologicznego z nosa, skoro katar jest bez przerwy. Ale w zasadzie to kataru nie ma bez przerwy. Nie było go np. w wakacje. Teraz po przeleczeniu antybiotykiem (ze względu na zapalenie uszu) katar całkowicie zniknął. On się pojawia tylko w jednych okolicznościach... I się zastanawiam, CZY W TYM WYPADKU WARTO ROBIĆ TO BADANIE?

I tak jutro Lusia idzie do przedszkola. Scenariusz już mi się rysuje w głowie...We wtorek- środę będzie "zatkana". W czwartek pojawi się ropny katar., który przez kolejne kilka dni się nasili na tyle, że dziecko będzie marudne, rozkojarzone, zasmarkane, ospałe i ciągle zmęczone, niechętne do nauki, wycofane, przygaszone. Dojdzie kaszel w nocy, bo katar lubi spływać - więc niewyspane, a razem z dzieckiem cały dom, bo jak nie słyszeć nocnego kasłania.

I opowiadam tej koleżance o tych moich dylematach. A ona trzeźwo mówi, to co ja już od dawna wiem(!!!): "Coś jej tam w tym przedszkolu szkodzi. Może jakiś grzybek, może inny alergen" (Fakt, że Lusia ma niewielką alergię, ale testy nie wykazały na co). I koleżanka pyta: "Czy tak na serio Lusia musi tam chodzić?"
I to jest sedno sprawy. Bywamy w różnych miejscach, w salach zabaw, w domu kultury, na różnych zajęciach i NIC jej nie szkodzi. A w przedszkolu zawsze coś....

Czy musi tam chodzić?... Ta moja ledwo 5-latka? No, trochę musi, bo jest w przymusowej "0", dzięki nowej ustawie o 6-latkach.
I niech mi ktoś powie: CO ROBIĆ? CO JEST WAŻNIEJSZE? CZY PRZEDKŁADAĆ EDUKACJĘ NAD ZDROWIE? CZY MOŻE PRZESADZAM I DZIECI TAK W KÓŁKO CHORUJĄ?

Z Małżem się dziś ścięliśmy, bo ja tu mówię o swoich obawach. A on wypala, że dla niego to bez znaczenia czy będzie chora czy nie. Ręce opadają. Może mu wszystko jedno, bo jest w pracy i nie ma "chorowania" na co dzień.
Ale już się nie chcę dodatkowo nakręcać, więc nie będę tematu drążyć.
Tylko wciąż odbija się od ściany pytanie "CO ROBIĆ?

piątek, 2 stycznia 2015

1 stycznia 2015... żegnam rok 2014

Siedzę sobie właśnie w pokoju dziennym. Przede mną stoi choinka ubrana w papierowe ozdoby naszego wyrobu i fragmenty pierniczków, których Lusia nie mogła dosięgnąć J, Z balkonu zagląda Renifer Lulusia. Choć nie ma śniegu, u mnie magicznie i świątecznie. Na ścianie szopka, którą przygotowywałyśmy z Lusią przez cały Adwent. A obok Adwentowy Kalendarz z zadaniami na każdy dzień. Aż do Wigilii.
Święta przyniosły mi wiele wytchnienia i czasu spędzonego z rodziną. Grudzień spędziłam w oczekiwaniu na Boże Narodzenie. I teraz tak sobie usiadłam przed północą 1. stycznia (maluchy spokojnie śpią) i myślę o roku 2014. I witam Nowy Rok 2015 ze spokojem i poczuciem spełnienia.

Rok 2014 nie był dla nas w żaden sposób przełomowy, ale był dobry i łaskawy. Przeżyłam go w zgodzie z własnym sumieniem. Ciesząc się z każdej chwili spędzonej z dziećmi. Bywało ciężko (szczególnie wtedy, gdy były chore), wątpiłam, czy dam radę, ale kto nie ma słabszych dni... Cieszę się (o czym już kilkakrotnie pisałam), że jest mi dane w tych pierwszych latach życia być razem z moimi dziećmi. Że nie muszę powierzyć ich opiece babci, opiekunki czy żłobka. Wymykać się o świcie do pracy i wracać do domu późną nocą i patrzeć na wyczekujące maluchy, które chciałby do mamy, ale nie da rady, bo teraz "mama jest zajęta", musi szybko zrobić kolację, wstawić pralkę, zapłacić rachunki.
Na ile to możliwe, nasze życie jest rutyniarskie i spokojne. Dzień do dnia podobny, ale to daje nam komfort. Nie śpieszymy się i nic nam nie ucieka. Jeśli akurat Lulek chce ze mną zbudować domek z Lego to siadam i buduję, bo zupę mogę wstawić za 15 minut. Nie pali się przecież.

Dzieci się cudownie rozwijają. Lulek ślicznie rozmawia całymi zdaniami. Jest bystry i kontaktowy. Do wycałowania. Mam nadzieję, że problemy alergiczne z czasem będą ustępowały i będzie mógł rozszerzyć dietę i jeść to co my.

Lusia robi ogromne postępy w nauce. Uczymy się w domu. Od półtora miesiąca uczymy się czytać i Córka moja już czyta samodzielnie proste zdania, napisy na etykietach, bilbordach, nagłówki w gazetach. I to czytanie sprawia jej wielką frajdę. Sama domaga się "domowych lekcji" i chodzi za mną z książeczkami :)
Jeszcze, żeby jej odporność się poprawiła. Ale wdrożyliśmy już homeopatię i liczę, że będzie lepiej. Chciałabym, żeby Lusia mogła więcej czasu spędzać z dziećmi. Poznać ich zabawy, sposoby komunikacji, i dziwne zachowania. Nauczyć się asertywności, wyrażania własnego zdania, nawiązywania przyjaźni.
Od miesiąca jest w domu ze względu na zapalenie uszu, które dość długo się leczyło. Podczas tej przerwy przedszkolnej zauważyłam ogromną poprawę w zachowaniu. Lusia częściej się śmieje. Wymyśla zabawy dla Lulusia i dla mnie: w dom, w lekarza (ginekologa najchętniej :)), w wycieczki na wakacje, w sklep. Rysuje duże postacie, wypełniając rysunkiem kartkę, a nie jak wcześniej malutkie obrazki w rogu strony. Więcej je, sama domaga się jedzenia. Nie płacze bez powodu. Gdy coś przewini przychodzi przeprosić bez krzyku i jęku. Potrafi wytłumaczyć, co zrobiła źle i wyjaśnić dlaczego tak zrobiła. Zasypia samodzielnie słuchając audiobooka. Nie gryzie rękawków, kocyka, poduszki. Przytula się do misia i śpi.
I choć wiem, że przebywanie w TYM przedszkolu jej nie służy to nie wiem, co mam dalej w tym temacie robić. Gmatwam się w myślach. Lusia chodzi na dodatkowe zajęcia, na które wcześniej chodziła i jest z nich zadowolona. Chłonie wiedzę i dobrze się tam bawi. Ale to przedszkole... dziś już nie ma odwrotu i do przedszkola chodzić musi. Ale czy musi. Jeśli to ją rozstraja psychicznie i po kilku dniach w grupie 20-osobowej jest poważna infekcja. Czy muszę narażać dziecko na ciągłe chorowanie, bo "każde dziecko chodzi do przedszkola". Wiem, wiem, że nie każde, ale jakoś nie do końca przełknęłam to, że moje akurat należy do tej wąskiej grupy, która nie chodzi, bo nie może. Czuję, że ten temat będzie wracał do mnie w kółko. Mam pewne plany, ale zobaczymy co z nich wyniknie.

Myślałam, czy robić postanowienia noworoczne. Nigdy ich nie robiłam. Ale w tym roku postawię sobie kilka priorytetów.
*) Zamierzam podreperować swoje zdrowie i dobre samopoczucie, bo już dawno nie poświęcałam sobie czasu. Przegląd u dentysty, podstawowe badania, kosmetyka to zadania na przyszły miesiąc :)
*) Mam alergiczną cerę i w ogóle się nie maluję, ale chcę to zmienić. Chcę być kobieta elegancką i zadbaną :) Poszukam kosmetyków hypoalergicznych, które mnie nie uczulą, a które dodadzą mi pewności siebie i sprawią, że patrząc w lustro nie będę odwracać głowy J
Siedzenie w domu rozleniwia i z czasem zapomniałam, że trzeba dbać o siebie na co dzień, a nie tylko od okazji do okazji.
*) Chcę uporządkować przestrzeń domową. Pozbyć się niepotrzebnych rzeczy, i przy okazji chaosu. Już taka jestem, że jeśli mam ład wokół to i w głowie lepiej poukładane. Łatwiej mi się żyje i pracuje.
*) I teraz plus dla mnie: zauważyłam, że jestem lepszą gospodynią domową :D Uporządkowałam wiele czynności bieżących (które zajmowały mi zbyt wiele czasu) i teraz wszystko sprawnie realizuję. Poprawiłam się też w kwestii gotowania dla dzieci. Wymyślam potrawy, podpatruję blogi, inspiruję się i gotuję zdrowiej i smaczniej. Dzieci to czują, bo wołają o dokładkę :)
To może tyle na początek. Nie za dużo i nie za mało. Oby się nie zniechęcić :)

Życzę Wszystkim, którzy tu czasem zaglądają,
Dużo Zdrowia i Poczucia Szczęścia w Nowym Roku
Determinacji w dążeniu do wyznaczonych celów
I dobrych ludzi w koło. Takich, którrzy w chwilach zwątpienia szepną dobre słowo i podniosą na duchu.
Szczęśliwego Nowego Roku! :)