piątek, 19 grudnia 2014

Przemęczona

Zaniedbałam się. Ostatnie dni są dla mnie strasznie ciężkie. Czuję, że baterie się wyczerpują. Mało sypiam i monotonia dnia codziennego mnie powoli dobija.
Z niczym nie mogę zdążyć. A cały czas coś próbuję popchnąć do przodu (o dziwo dużo się udaje) Zdarzają się chwile w ciągu dnia, kiedy chciałabym usiąść do tego mojego pamiętnika i coś napisać od siebie i dla siebie, a jednak nie ma możliwości. A w nocy chce się spać :(

Lulek - odkąd podczas inhalacji odkrył, że w komputerze są piosenki - jak widzi komputer to mu się oczy świecą i nie odpuszcza, wyjąc "Mama, otórz komputer!!!". I ryk jest nie do zatrzymania. Musze stawać na głowie, żeby odwrócić jego uwagę jakąs bardzo absorbującą nas obydwoje zabawą. Dlatego z reguły komputer w ciągu dnia jest zamknięty w schowku. A i tak w najczęściej Lulkowi się coś przypomni i szuka komputera po całym domu. Kończy poszukiwanie płaczem od którego czacha mi pęka.

Jestem pewna, że komputer byłby świetnym wybawieniem w chwilach, gdy muszę przyrządzić posiłek, pozmywać naczynia, poukładać w szafie pranie, poszukać dokumentów itd. Gdy jest komputer to mogę spokojnie robić swoje, a Lulka nie ma. Ale nie o to przecież chodzi. Albo inaczej, nie tak to ma wyglądać, że ja tu się kręcę po domu, a dziecko z kwadratowymi oczami "gapi się" w monitor.

Przez pierwsze trzy lata życia Lusia nie znała w ogóle TV i komputera. I do dziś jest dzieckiem które woli książkę, kolorowankę, grę, klocki niż laptopa. A Lulek mi wariuje. Dlatego w dzień nie mam możliwości usiąść do komputera i choćby zapłacić rachunki, zrobić zakupy, nie mówiąc o przyjemnościach takich jak czytanie poczty, blogów, czy własne pisanie.
I siadam do komputera, gdy wszystko w domu ogarnę czyli grubo po północy. A to jest dla mnie za późno. Nie wiem, jak to zmienić. A jest mi z tym rozkładem dnia źle :(

Dzieci chorują. Lusia zaliczyła właśnie zapalenie uszu. Jeszcze nie jest w pełni zdrowa dlatego siedzimy w domu od ponad trzech tygodni i już we trójkę fiksujemy. Ile można CAŁYMI DNIAMI układać lego, bawić się w lekarza, sklep, przedszkole. Brakuje nam odskoczni - spacerów i ludzi. A ile bałaganu się robi, to chyba nikt nie uwierzy. Dzieci wyciągają wszystko z szaf, przebierają się i nic nie wraca na miejsce. Zabawki przenoszą z pokoju do pokoju. Cały dom to plac zabaw. A w nocy po całym dniu z dziećmi nie mam już siły latac i sprzątać do pojemników oddzielnie klocków, lalek Barbie, zestawu samochodzików, samolocików. A idą święta, chciałabym choć trochę dom ogarnąć i poczuć ład i porządek. Ale chyba musiałabym w workach powynosić zabawki.

Już teraz snuję jakie będą moje noworoczne postanowienia, których notabene nigdy nie robiłam. Mam swój pierwszy raz. M.in. zrobienie selekcji w zabawkach i oddanie tych, bez których dzieci się obejdą; kontynuowanie robienia albumów zdjęć dla dzieci "na pamiątkę", co zabiera dużo czasu, uporządkowanie mojego biurka i szuflad, które czekają na ten  moment już 1,5 roku.

Jakiś potwornie podły nastrój mnie ogarnął i przygniata. Niby się uśmiecham, bawię, ale jestem smutna i rozżalona. Oby się to rozjaśniło i jakieś złote myśli pojawiły, co tu zmienić, żeby było lepiej.
Oczy mi się zamykają i chyba czas spać... Jutro nowy dzień.

czwartek, 4 grudnia 2014

Rodzeństwo

Jest coś magicznego i pięknego w posiadaniu rodzeństwa. Cudowna siła, która z czasem nabiera mocy. Więź, która rozwija się już od najmłodszych lat. Sama mam w tym temacie dużo dobrych doświadczeń.
Patrzę czasami na moje Ancymonki i widzę dwa małe łebki pochylone nad książeczką, cztery małe rączki budujące domki z klocków, mamusię i dzidziusia, lekarza i pacjenta, sprzedającego i kupującego... mogłabym tak w nieskończoność wyliczać te wspólne zabawy.

Gdy podaje Lulkowi picie, zawsze pyta: "A dla Lusi dlugie daj".
Gdy stawiam jedzenie na stole, Luluś stwierdza "Lusia też będzie jadła kolacyjke".
Gdy przynoszę prezent. Tak jak np. dziś lampiony na Roraty, Lusia odwija małymi paluszkami papier i z podkówką na ustach pyta: "A dla Lulusia nie kupiłaś?" (był w drugiej torebce :)).
Gdy pytam Lusi, czy idzie na spacer, odpowiada za każdym razem "Luluś też idzie?". Jeśli nie, to ona też "zostaje w domu" :D

Oni mają siebie i już teraz zdają sobie z tego sprawę. Dwa małe krasnoludki, które w swoich oczach widzą się nawzajem.

Trochę taki świąteczny zrobił mi się ten wpis..

***

I tutaj taka dygresyjka. Moje dzieci są dla siebie miłe i troskliwe głównie pod moją opieką. Jeśli przejmie, je ktoś inny (tata, dziadkowie) zaczynają walczyć o pozycję, uwagę i pochwałę. Często zastanawiam się nad powodem. I dochodzę do wniosku, że ja nigdy nie faworyzuję i nawet przypadkiem nie implikuję intencji ("ty na pewno zrobiłeś/łaś to specjalnie, żeby mu/jej było przykro").
Wierzę w to, że problem wynika:
1) z tego, że dziecko jak każdy człowiek odczuwa złość, np. gdy coś nie idzie po jego myśli, frustrację, gdy coś się nie uda (rysunek, budowla, wierszyk) i gdzieś musi ją rozładować. Na początku jeszcze nie wie jak, więc idzie instynktownie w kierunku destrukcji. I tu trzeba mu pokazać, jak ma to zrobić, jak poradzić sobie z emocjami. Ale przykładem (najlepiej własnym), wsparciem (jestem tu z tobą) i zrozumieniem (ale ci się zrobiło przykro), a nie KRZYKIEM (ponieważ wtedy negując jego destrukcyjne zachowanie jednocześnie pokazujemy, że  jednak agresja w tym słowna jest rozwiązaniem... ale dostępnym głownie dla dorosłych).
2) z pokrycia się potrzeb obydwojga dzieci (gdy np. przynosimy rower - jeden rower. Obydwoje chcą go mieć, to normalne. Mąż mój ma takie właśnie pomysły. Później jest "to moje... moje..". i płacz... z reguły pierworodnej. Ja nie przynoszę pojedynczych rzeczy, jeśli już to dwie, albo w ogóle)
3) nieumyślnej manipulacji pochwałami przez dorosłych. Dzieci malują, a ktoś komentuje: "patrz jak pięknie namalował". A co ona namalowała mniej pięknie. W tym wieku liczy się intencja i zaangażowanie w zadanie. No i ludzie... abstrahując od wszystkiego... jak 1,5 roczne dziecko może piękniej malować od 5-latki.
I punkt 3. to chyba gwóźdź do trumny. Zamiast rozwijać współpracę to zachęca do rywalizacji. A tak nam potrzeba umiejętności współpracy, uzupełniania się i tego chce uczyć dzieci od początku naszej wspólnej przygody, jaką jest tworzenie rodziny.

I ta dygresja, jak zawsze przy długa wyszła ;)

niedziela, 30 listopada 2014

Rozwój komunikacji u półtoraroczniaka

Dzieci mają swoje powiedzonka, z których później wyrastają. Lulek jest w tym wieku (ok. 1,5 roku, a w przyszłym roku skończy 2 lata), że każde słowo zachwyca. A że lubi gadać zdaniami, odmienia przez przypadki to ja się rozpływam nad jego predyspozycjami w mowie :)

Tak, żeby kiedyś do tematu wrócić tu sobie kilka próbek wynotuję:

Wylał zawartość szklanki na podłogę: "Luluś wylał picie. Nic się nie tało. Mama poprząta"

Prosi o śniadanie w trybie oznajmującym: "Mama zrobi Lulusiowi kaszkę"

Żąda pilota od TV: "Mama pinieś pilota"

Podczas wizyty u okulisty:
"Pani ma okularki malutkie. Ogląda Lulusia. (po czym tonem rozkazującym) "Pani zapali lampę. Teraz!"
"Pani ma dużo babawek (zabawek). Luluś jeździ amochodzikami. Luluś idzie do domu. Zostawi amochodziki na parking."

Mówię, że dzisiaj świeci piękne słońce. Luluś na to: "Rzeczywiście świeci" :)))

Proszę, żeby oddał Lusi jej flamastry: "Luluś odda oczywiście" :)

Lulek kucnął za stolikiem."Będziesz robił kupę" - pytam.  Luluś na to: "Chyba nie". I nie zrobił :)

Wyglądam zza drzwi, żeby zobaczyć co robi w swoim pokoju. Luluś na to: "Mama, schowaj się lepiej" :D

Jem ciasto, którego on jeść nie może. Luluś z oczami proszącymi: "Oj daj troseczkę".

poniedziałek, 24 listopada 2014

Diagnoza jesienna

Lusia miała w przedszkolu "diagnozę jesienną", jakiś sprawdzian umiejętności w pięciu obszarach i we wszystkich uzyskała prawie maksymalną liczbę punktów. Jest w pierwszej czwórce dzieci z najlepszymi wynikami (jakoś tak powiedziała Pani)
Hurraaaa :))))))
Pani nie omieszkała mi zakomunikować, że to zadziwiająco fantastyczny wynik w zestawieniu z tym, że ona więcej siedzi w domu niż chodzi do przedszkola. "Widać, że pani z nią pracuje" :))))
Nie cieszę się, że widać pracę, tylko, że są efekty. A nasza praca to nauka zabawowa, więc obie ją lubimy.
No i niespodzianka, bo Lusia się nigdy nie zgłasza i właściwie do tej pory Pani nie wiedziała, jaką ona ma wiedzę i umiejętności.

Nie afiszowałam się z tym, ale jestem bardzo dumna :)

***

A dziś był basen i z zaawansowanej grupy Lusi się trochę dzieci wykruszyło, część przeszła do grupy niezaawansowanej, a część się rozchorowała. Dziś z czternaściorga wyjściowych było 6 osób. I Lusia naprawdę super sobie radziła. Pani ustawiła ją jako pierwszą na torze i o dziwo tak się spięła, że pływała modelowo. I skakała do wody też :) TO lubi najbardziej.
Niestety nie je obiadów przed basenem w przedszkolu i jedzie głodna. Zawsze jest ryba + ryż/ewent. ziemniaki. Ryb nie jada. Potem nie ma siły pływać i się cały czas trzęsie. Z minuty na minutę jest coraz słabsza i bardziej fioletowa. Dla mnie - MATKI to mało krzepiący widok i lepiej tego widowiska nie oglądać...
Mąż naciska, żeby na basen chodziła bo to jest dla niej frajda i rozwój motoryki. Ale laryngolog specjalnie zadowolona nie jest, bo niestety zawsze idzie w zatoki :( Mam nadzieję, że teraz przez te sterydy jest trochę chroniona.

czwartek, 20 listopada 2014

Chorowanie Lusi

Dzieci znowu chorują. Już od dłuższego czasu. Z katarami nieprzerwanie walczymy od września. Teraz Lusi doszedł kaszel. Nie jest męczący, ale cały czas jest. Głównie o poranku i wieczorem. Ponieważ Lusia ma często zapchane zatoki, i taką ropną wydzielinę, dość często chodzimy do laryngologa. I w tym tygodniu tez poszłyśmy na kontrolę. Niby nie jest źle. Ale przez ponad tydzień nie chodziła do przedszkola, bo miała "gluta". Wcześniej tydzień była na wyjeździe z "glutem". Teraz sytuację opanowałam za pomocą sterydów wziewnych (to już u nas ostateczność i ostatni raz stosowałyśmy ponad 2 lata temu) i innych wynalazków, nie wspominając leków antyhistaminowych. Teraz Lusia wygląda na oko całlkiem OK "tylko pokasłuje" ale zdrowa to na pewno nie jest... Jutro odstawiam sterydy i zobaczymy jaka będzie sobota...

Właśnie trzy tygodnie temu, po kilkudniowej przerwie, poszła do przedszkola ładna, zadbana zadowolona dziewczynka. Odbieram ją zmęczoną, pokasłującą, i z glutem wiszącym (mimo, że naprawdę umie wydmuchiwać nos i robi to często nawet w przedszkolu). Coś jest w tym środowisku, że ona tak ciągle choruje. A jest tam tylko 4 godziny (ze względu właśnie na niską odporność)

Teraz dostała szczepionkę podnoszącą odporność. Za kilka dni ją kończymy. Ale nie chce mi się wierzyć, że to pomoże. Dostała też równolegle leki homeopatyczne, co mam nadzieję trochę ją uodporni. Z doświadczenia wiem, że dobrze na nią działają (dobrze też działają na Lulusia). Nie chce mi się myśleć, co nas czeka w grudniu. Nie przeszkadza mi, że siedzimy sobie razem w domu. Ale w przedszkolu ma koleżanki, co jest dla niej bardzo ważne. Nie chcę, żeby była pozbawiona kontaktu z rówieśnikami. A z drugiej strony chorego dziecka nie będę prowadzała do przedszkola. Sama mówi, że się wstydzi jak ciągle smarka i kaszle.
I tak nie wiem co robić, a moje myśli gonią swój ogon :(

poniedziałek, 17 listopada 2014

Miłość

Kocham moje dzieci bezgranicznie i z wzajemnością. Jestem szczęściarą. Mam czas i możliwość, żeby być z nimi na co dzień. I ogromnie się z tego cieszę. Gdy Luluś jest zmęczony mogę go przytulić, wziąć na ręce, ukołysać. Gdy Lusia się zdenerwuje, jest rozdrażniona lub smutna może przyjść i usiąść na moich kolanach. Z resztą ją też noszę, jeśli potrzebuje.

Dziś Luluś się przewrócił o kapcie i wołał "Mamusiu, mamusiu, gdzie jesteś". I za chwilę kołysałam go na ręku, a On się spokojnie i ufnie wtulił w moje ramiona. Przestał płakać w sekundę. Bezcenna chwila. Myślę, że gdy Mały podrośnie będę wracała do tych chwil.

Wieczorem, gdy mąż go usypiał (robi to codziennie) Luluś zaczął popłakiwać, że chce do "Mamusi"... i w końcu po kilkudziesięciu minutach (gdy umyłam i położyłam córkę) weszłam do niego do pokoju. Wyciągnął rączki do góry i mówi "Mamusia przyszła". Wzięłam go na ręce, przytuliłam i usnął w dwie minuty...

Mam takie wrażenie, że nie ma takich słów, którymi mogłabym opisać miłość do dzieci...

czwartek, 16 października 2014

Rehabilitacja Lusi

Oj... jak dawno tu nie byłam. U nas dużo się dzieje i nie mam czasu na komputer. Jak wczoraj dopadłam laptopa to zdarzyłam przeczytać, co u kogo słychać :) ale już odpisać nie za bardzo.

Z dobrych wiadomości u nas to, że od dwóch tygodni jeździmy z Lusią na rehabilitację :) Znów się wzięłam za jej zdrowie, bo jakoś ostatnio tak pochłonęły mnie sprawy jej emocji, że resztę spraw trochę odpuściłam. Skierowanie leżało w szpitalu od kwietnia i teraz zadzwoniła pani, że mamy zielone światło :) i dostaliśmy się na oddział do szpitala na zajęcia korekcyjne. Do tego mamy jeszcze w pakiecie naświetlane lampami dla ogólnej poprawy odporności i zajęcia logopedyczne z naszą ulubioną logopedką (hurra!!!) aż trzy razy w tygodniu.
W badaniu ogólnym wyszło, że Lusia jest wiotka (jest szczuplutka) i ma też wiotkość ręki. Niestety nie było już miejsca na terapię ręki na oddziale, ale dzięki dobremu sercu dwóch osób, udało na się w tym tygodniu jednak dostać na dwa zajęcia z terapii zajęciowej, żeby Pan instruktor pokazał nam, co i jak ćwiczyć w domu. Super miło i fajnie, do tego zabawowo, więc Lusi się podobało.
Wciąż czekamy na diagnozę SI, którą robię prywatnie, bo w rejonowej poradni P-P trzeba by długo czekać na badanie.
I tak jeździmy sobie codziennie na kilka godzin do szpitala. Odbieram Lusię z przedszkola po obiedzie i potem na oddział i w końcu przed 16.00 zawijamy do domu. Po pierwszym tygodniu zobaczyłam, że Lusia jest bardzo zmęczona, ale też jakby bardziej rozdrażniona, byle co wytrąca ją z równowagi, a popołudnia z bratem to poligon wojskowy, bo nie mogą się zgodzić.
W tym tygodniu, we wtorek na rehabilitacji ledwo wykonywała ćwiczenia, bez entuazjazmu, jakby nieobecna. A gdy tylko usiadła w foteliku samochodowym to zasnęła. I tak przeniosłam ją do domu i spała jeszcze 2,5 godziny. Wstała na chwilę i znów położyła się spać. Jak to się mówi, była całkowicie "wypruta". Ostatnie dwa dni postanowiłam odpuścić sobie przedszkole i jeździć z Lusią tylko do szpitala. I nareszcie odzyskałam swoje dziecko :) Dobrze się wysypia. Chętnie zjada przygotowane posiłki (w przedszkolu, podobno tylko rozgrzebie i zostawia). Jest wesoła i chętna do ćwiczeń, a nawet w domu sama domaga się ćwiczeń logopedycznych i robi ćwiczenia korekcyjne na dywanie :)
I znów odbieram sygnał intuicji: "nie ma nic gorszego niż przeciążenie".
Ja sama czuję się jak po zdeżeniu z walcem, bo obowiązków doszło, a mąż nie bardzo w nich partycypuje. Rano wstaję, szykuję Lusię do przedszkola, Lulusia ubieram i karmię, robię obiad (z czym się schodzi, bo dla nas ogólny, a dla Lulusia alergiczny), piorę, wieszam  pranie, odkurzam, segreguję zabawki, bo dzieci w kółko wszystko wszędzie przenoszą. W międzyczasie bawię się z Lulusiem. I już jest południe, czas jechać do szpitala. O 16.00 wracamy, dzieci się bawią bądź walczą. Podszykowuję posiłek, jemy drugie danie. Lecę (lecimy) na szybkie zakupy spożywcze, jak czegoś brakuje. Zaraz robi się 19.00. Lekka kolacyjka i dzieci idą się myć. Podczas mycia przychodzi mąż i bierze Lulusia do uśpienia. Ja myję Lusię, czytamy książeczkę, pogadamy, poprzytulamy się i ok. 20.00-21.00 mała śpi. A ja odpadam...mimo, że wieczór jeszcze długi.

środa, 1 października 2014

Lusia przełamuje strach

W poniedziałek do przedszkola Lusi niespodziewanie przyszły dziewczyny z jakiejś szkoły tańca, żeby dzieci nauczyć tańczyć Zumbę :) Było to dla rodziców zaskoczenie, impreza niezaplanowana. Przyszłam odebrać Córkę trochę wcześniej, bo jechałyśmy do lekarza (dostała uczulenia na rączkach prawdopodobnie od plasteliny).

Wchodzę na posesję przedszkola i widzę, że na placu zabaw są wszystkie grupy, czyli trochę mniej niż 100 dzieci. Nie musiałam długo wpatrywać się w tłum, poszukując mojego dziecka, bo Córcia moja stała całkiem z tyłu przy zjeżdżalni i gniotła w rączkach szalik. Chwilę odczekałam, ale niewiele się wydarzyło, więc się "ujawniłam". Podeszła do mnie jej wychowawczyni i pyta, czy zabieram dziecko do domu. Zapytałam, co się dzieje? Co to za impreza? Gdy się dowiedziałam poprosiłam o zawołanie Lusi. Zapytałam, czy chce zostać. Powiedziała, że idzie ze mną do domu. Próbowałam ją zachęcić mówiąc, że jest fajnie, imprezka, dzieci tańczą i fikają. A ona odpowiedziała: "Ale mamusiu ja nie chcę tu być, bo tu jest za dużo pań". Fakt, pań z zespołu było ze dwadzieścia.

Powiedziałam jej, że jeśli chce to pójdziemy do domu, ale może choć chwilę popatrzy na tańce. Za 15 minut moja Córcia w ostatnim rzędzie za rękę z "panią od obiadów" kicała i podrygiwała w takt muzyki. A po pewnym czasie dołączyły do niej dwie koleżanki z grupy. Śmiała się w głos, a na ustach zagościł "banan". Jak już się wszystko skończyło i pora była iść do domu, podeszła do mnie "pani od obiadów" i mówi, że Lusi się naprawdę podobało, na swój sposób skorzystała z tej imprezy. Co sama widziałam. Każdej napotkanej osobie opowiadała później, jak to uczyła się tańczyć Zumbę w przedszkolu...

Aż mi serce urosło, że potrafiła zwerbalizować swój strach (boi się tłumu i tłoku). I że się przełamała i nie "skamieniała" tym razem, tylko uczestniczyła w zabawie. Ale co tu będę ukrywać - to też zasługa "pani od obiadów" :)

***

I tak na marginesie, jak suuuper, że prócz wychowawców w przedszkolu są tzw. panie do pomocy, które najczęściej pomagają dzieciom przy posiłkach, w ubieraniu się przed wyjściem na dwór, czy w wycieczkach do WC. Nasze "panie pomocowe" mają wielkie serca i dużo empatii.
Czego nie można powiedzieć o wychowawczyniach, które są zimne i niedostępne dla dzieci i pretensjonalne wobec rodziców. Nasza wychowawczyni - zdaniem co najmniej 75% rodziców - nie powinna pracować z dziećmi :P Trochę się zasiedziała przez te dwadzieścia parę lat pracy, a standardy postępowania z dziećmi się zmieniły, czego "żelazna dama" nie dostrzega. Nie wspominając o braku cierpliwości. Jeden z ojców stwierdził, że chyba przechodzi klimakterium :) bo czasami ją tak emocje przerastają, że nie wiadomo, z czym wyskoczy. Ale to już temat na innego posta... :)

piątek, 26 września 2014

Lusia i jej nieśmiałość :(

Mam od pewnego czasu kłopot. Moja Lusia (lat 4) w obcych miejscach, szczególnie w obliczu nieznanej grupy osób, jest baaardzo nieśmiała. Rzekłabym, że chorobliwie. W takiej sytuacji nie trzyma kontaktu wzrokowego z dorosłymi i dziećmi. Patrzy się w ziemię i nawet jak odpowiada na pytania to w taki sposób, że rozmówca nie słyszy, co mówi :(

I teraz kilka sytuacji dnia codziennego.
W ubiegłym tygodniu byliśmy na basenie pierwszy raz z przedszkolem (od tego roku nasze przedszkolaki mają basen). Lusia oswojona z wodą jest od 4 miesiąca życia. Lubi basen, lubi pływać, skacze na bombę, zjeżdża na zjeżdżalni, nurkuje. Można powiedzieć - woda to jej żywioł. W związku z poleceniem pań przedszkolanek w domu mamy przećwiczone rozbieranie się w 3 minuty i przebieranie w kostium. Jest samodzielna i zawsze się sama ubiera/rozbiera, więc to dla nas nie kłopot.
Córka ten konkretny basen zna, chodzi tam z nami od ponad trzech lat, najpierw raz w tygodniu, teraz kilka razy w miesiącu. Zna ratowników i trenerów. Zna i lubi też swoją grupę przedszkolną. I tego dnia na basen idę też ja - jako opiekunka.
W szatni moja Lunia podczas rozbierania się patrzy na wszystkie dzieci, rozgląda się (jakby pierwszy raz tu była). Ubrana w kostium jest jako jedna z ostatnich. Dalej dzieci idą pod prysznice. I zaczyna się lekcja. Instruktorzy uczą dzieci, jak odliczać na zbiórce, pokazują części basenu, mówią co dziś będą robić. Proszą, żeby ustawić się w kolejce po rękawki. Lusia idzie dziersko, staje jako piąta w kolejce. Rękawki dostaje jako ostatnia!!! z ponad dwudziestki dzieci. Wystawiła rękę i patrzy w ziemię i czeka, aż jej pani instruktor włoży. Inne dzieci powchodziły przed nią. Zagadywały do istruktorek, lub chociaż wołały "teraz ja". A Lusia stała jak słup soli z wyciągniętą rączką do końca. Wyglądało to jakby Pani ją pomijała.
Następnie dzieci mają wejść do wody przy drabince. Lusia stała blisko wody, jako jedna z trzech osób najbliżej barierki. Instruktorki powiedziały, żeby zrobić kolejkę "gęsiego". Dzieci się ścisnęły w kolejkę. Lusia została z boku, popatrzyła na dzieci i poszła na koniec kolejki :( Za nią były jeszcze 4 płaczące osoby, które nie chciały w ogóle wejść do wody. Zanim weszła do wody minęło 10 minut, bo różnie dzieci reagowały, jedne szybko wchodziły, a inne po kilka razy. Połowa grupy (ta pierwsza) już zrobiła kilka ćwiczeń rozgrzewających zanim Lusia się doczekała wejścia do basenu. Była ostatnia, bo ta czwórka nie weszła w ogóle. Kilka razy machnęli nogami i zaczął się czas zabawy. Z zajęć niewiele skorzystała.
W tym tygodniu dużo z Lusią rozmawiałam o tym, że trzeba patrzeć w oczy, bo pani nie zauważy, że ona czeka i nie trzeba uciekać na koniec kolejki, tylko stawać w swoim miejscu.
Nadszedł kolejny dzień basenowy. W przebieralni uubieranie kostiumu poszło nam nieźle. Dawałam komendy: zdjemujemy to, wkładamy to, szykujemy ręcznik. Sporo dzieci skorzystało, bo ubierały się na te moje komendy :))) i sprawnie to wszystkim poszło. I na basenie znów zbiórka, odliczanie, idą po rękawki. I Lusia znów stoi z wyciągniętą rączką, patrzy w ziemię, dzieci ją mijają. Rękawki otrzymała jako ostatnia :((( Płakać mi się zachciało, gula w gardle sstanęła. No co jest? Przecież rozmawiałyśmy, rozumiała, ćwiczyłyśmy podchodzenie bliżej i tu w sytuacji stresowej znów ją zmroziło :(((
Później była kwalifikacja do grup. Dzieci pływały i wykonywały ćwiczenia w wodzie. Lusia jako jedna z dwóch najlepiej pływających osób z grupie, została wyłoniona przez instruktorkę od razu jako "zaawansowana". Jest to zgodne ze stanem faktycznym, bo pływa bez tych makaronów i innych pomocy, powoli rezygnując z rękawków.
Ale cóż z tego, jak ona głownie stoi na brzegu, bo się przebić nie może. Zawsze ostatnia. Z głową spuszczoną i wzrokiem wbitym w podłogę.
W tym tygodniu zaliczyliśmy również zajęcia z języka angielskiego, na których był mąż, który ma znaczniej mniej cierpliwości niż ja i nie wzmacnia tak słowem. I był załamany. Z jego relacji: "nie patrzy na panią. Pani nie słyszy, co ona odpowiada. Zamiast wykonywać polecenia patrzy cielęcym wzrokiem na inne dzieci" :(((
Potem w domu lekcje przerabiam z córką w zabawie. Pytam o słówka, jakąś wyliczankę powiem, żeby przetrawiła to, co pod wpływem stresu może nie do końca jej zapadło w pamięć. Ale szczerze powiem, że pomysłów mi brakuje, jak ją odblokować i gdzie właściwie jest problem.
Byłam już u kilku specjalistów, psychologów, w poradni PP, ale ona w kontakcie jeden na jeden jest super i nic nie widzą niepokojącego. Komunikatywna, rozmowna, rzeczowa, wykonująca polecenia, wychodząca z inicjatywą. I przez to uznane jest, że wszystko gra...
Teraz robimy prywatnie diagnozę SI i rozwoju psychoruchowego, bo Lusia jest nadwrażliwa na hałas, a sama dużo hałasu w domu generuje. Jest też wrażliwa na zaburzenia rytmu dnia i często wraca z przedszkola przebodźcowana i musi odpocząć i się wyładować. Nie panuje wtedy nad emocjami i często płacze już przekraczając próg domu. Panie przedszkolanki chyba by mi nie uwierzyły.
Sama już nie wiem, jakie zajęcia mogłyby jej pomóc w przełamaniu tej nieśmiałości w grupie. Może ktoś podpowie, gdzie pójść i o co prosić....

***

Poza tym Lusia jest dziewczynką rozgadaną i pogodną. Lubi ruch, zabawy na świeżym powietrzu. Szybko dogaduje się z dziećmi w kontakcie 1na1. Nie zabiera zabawek, nie obraża się. I od tego roku szkolnego uwielbia chodzić do swojego przedszkola.

poniedziałek, 22 września 2014

Luluś buduje wieżę

Do tej pory, jeśli Luluś widział klocki to pierwszą myślą, która pojawiła się w jego głowie było kategoryczne: "zburzyć". Od kilku dni Luluś z zapałem buduje.
Pytam się: "Co robisz?"
Luluś odpowiada:"Buduje bieżę. Dużą bieżę. Wysoką" - i wznosi rączki wysoko, wysoko do góry :) Słodki jest, aż mi się paszcza śmieje na samo wspomnienie :D

Czuję, że nadchodzi prawdziwy przełom w zabawie - odejście od dekonstrukcji - w stronę konstrukcję, od burzenia - w stronę budowania. Może rozpoczął się etap twórczy :)))





sobota, 20 września 2014

Luluś recytuje

Codziennie przy posiłkach oglądamy z Lulusiem książeczki, co by nam się za bardzo nie nudziło :) I czytamy, szczególnie mojego ulubionego Brzechwę. Ostatnio ze stolika nie schodzą: "Koziołeczek" i "Żuraw i czapla". Jak tylko siadamy do porannej kaszki to Luluś wyciąga rączkę po książkę i mówi "I czapla" :))) co oznacza, że wybiera właśnie tę. Jako, że ja znam je na pamięć, to recytuję, a on przegląda obrazki opowiadając, co widzi, np. czapkę ma (chodzi o żurawia), rybki są, myszka ma domek, kuraczki pływają (właściwie to kaczuszki, ale często mylą się z kurczaczkami, na które mówi kuraczki).

Dziś na kolację przyszła babcia (moja mama) i mówię do Lulusia: "choć powiemy babci Koziołeczka".
I tak oto recytowaliśmy:
Ja: Posłał
Luluś: Kozioł
Ja: Koziołeczka. Po
Luluś: bułeczki do masteczka.
Ja: Koziołeczek ruszył
Luluś: dlogę
Ja: wtem się natknął
Luluś: na tonogę
Ja: Zadrżał
Luluś: twogi
Ja: No i
Luluś: nogi
Ja: A tam
Luluś: cekał ojciec slogi i ukalał Koziołecka
Ja: Taki
Luluś: tusz
Ja: Taki
Luluś: tusz
Ja: Ledwo
Luluś: wysedl wlucił jus...
itd.

Babcia śmiła się do łez. Luluś się śmiał. Lusia się śmiała, a ja stałam dumna cała :)

Wierszyki to dla nas nie pierwszyzna. Lusia też zaczęła szybko mówić. I nie zapomnę, jak mając 1,5 roku u lekarza sama bez pomocy wyrecytowała: "Poszla żaba do doktora". Ale ona umiała prócz tego jeszcze "Kłamczuchę", "Pawła i Gawła", "Lenia", "Skarżypytę" i kilka innych. Pamięć fenomenalna do dziś.

Przypomniało mi się jeszcze, że byliśmy z Lulusiem w tym tygodniu w szpitalu na badaniach. Pani robi wywiad o chorobach, czy ma przewlekłe. Ja mówię, że chyba alergia, a Luluś za mną poważnie: "Alelgię mam". Lekarka  parsknęła śmiechem: "No koniec świata. Bez mamy pacjent może przyjść. Ile on ma?". Po czym poszliśmy do zabiegowego. Tam panie kłują rączkę, nie mogą wejść, bo żył nie widać. Krew kapie do próbówek po kropelce. Zgubiły żyłkę, coś grzebią pod skórą - szukają. Luluś usztywnia rączkę, mówi: "Eee". Pani coś tam uspakaja, że kończymy. A on do niej: "Bolało, wiesz". No i na koniec poprawił zabiegowym pielęgniarkom humor. Jeszcze kilkakrotnie zaśmiewając się powtarzały jedna do drugiej: "bolało, wiesz". Taki to mój Luluś dzielny chłopak jest. Ja to był już dawno na zawał zeszła ;)

wtorek, 16 września 2014

Milczące przyzwolenie na przemoc

Byłam dziś w sklepie świadkiem takiej oto sytuacji. Od kasy odchodzi mama z chłopcem ok 2,5 letnim. Pani upycha zakupy w siatkach. Z parkingu słychać dźwięk hamującego motoru. Chłopiec słysząc odgłos, wchodzi na worki z ziemią poukładane pod oknami sklepu. Mama przez zęby cedzi: "Złaź. Słyszysz. Złaź". Dziecko się dalej wspina, musi zobaczyć, kto robi hałas. Przy tym potrąca kwiatka. Matka energicznie szarpie syna za rękę, ściskając go chyba (zbyt)mocno za przedramię, bo chłopiec w jednej chwili spada z worków i zaczyna płakać. Trzyma się za rękę. Patrzy na matkę. Pani odstawia torby i troskliwym tonem pyta synka: "Bartuś, czemu płaczesz?" Syn patrzy to na matkę, to na rękę i znów na matkę i trzęsącymi ustkami mówi: "Boli". Matka odpowiada: "Kochanie, jakbyś nie wchodził, to byś nie spadł. Daj wytrę Ci nosa". Wyciera nosa, bierze chlipiące dziecko za rękę, uśmiecha się do nas porozumiewawczo, jakby mówiąc: "Ach te dzieci..." i wychodzą.

Chciało mi się krzyczeć, TY manipulantko WIDZIAŁAM. WSZYSTKO WIDZIAŁAM!

Zawsze, gdy jestem świadkiem takich scen czuję się totalnie bezradna. Jak łatwo ukryć przemoc psychiczną. Szczególnie, gdy dziecko jeszcze nie mówi. Ale gdy jest zastraszone, to nawet jak mówi, to nic nie powie.
Kiedyś, gdy w miejscach publicznych przy mnie szarpano dzieci, zwracałam rodzicom uwagę, że to je boli, że tak nie można.
Od jakiegoś czasu już tego nie robię, bo efekt jest zupełnie odwrotny. Matka idzie z dzieckiem między półki i jeszcze daje burę, że wstyd jej przynosi, bo ludzie się interesują, że (dziecko) jeszcze dostanie, gdy wrócą do domu. Strach myśleć, jak się "rozparwi" w domu i co dziecko dostanie, bo raczej nie worek cukierków :/
Takich sytuacji widzę mnóstwo. I boli mnie strasznie, że NIC nie mogę na to poradzić. Że dziecko stoi samotne i bezradne wobec przemocy ze strony rodziców. Mówi się, że to nie prawda, i każdy się oburza na to stwierdzenie, ale faktycznie: dziecko jest "własnością" rodziców.

Usiłuję odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w takiej sytuacji można jakoś Dziecku pomóc... i nie znajduję odpowiedzi.

niedziela, 14 września 2014

Laufrad.. rowerek biegowy

Moje dzieci naukę jazdy na rowerze zaczynają od "biegówek". Lusia miała 1 rok i 10 miesięcy, kiedy pierwszy raz podreptała na biegówce. A trochę ponad trzy lata, gdy po prostu pojechała na dwóch kółkach z pedałami :) Nigdy nie miała montowanych bocznych kółek, bo zawsze świetnie czuła rower i trzymała równowagę. Jakby urodziła się na rowerze :D

Luluś, właśnie teraz, czyli w wieku półtora roku, wsiadł i pojechał na swoim biegowym. I jeździ codziennie. Coraz dalej i coraz szybciej :)

Nie mam w zwyczaju chwalić się umiejętnościami dzieci, bo uważam, że każde dziecko uczy się wszystkiego w odpowiednim DLA SIEBIE CZASIE. Jednak łza kręci się w oku, gula w gardle rośnie, a serce się raduję, że Moje Bączki takie wysportowane i zwinne :)))



sobota, 13 września 2014

Choinkę tatuś piniesie... Luluś opowiada.

Jak co dzień zmywałam po kolacji. Dzieciaki bawiły się w dużym pokoju.

W pewnym momencie Luluś - który właśnie skończył 1,5 roku - mówi do Luni:
"Choinka tu stała. Tatuś piniósł choinkę."
Lunia nie ogarnęła tematu i pyta:
"Paulinka? He?".
A on kręci głową, że nie i swoje:
"Choinka tu stała (i paluszkiem pokazuje róg pokoju). Tatuś piniesie. Choinka mieszka na balkonie (i pokazuje ogródek)"...

Faktycznie na podwórku rosną u nas świerki, można je zobaczyć np. wychodząc na balkon. A w ubiegłym roku Mąż wciągnął choinkę przez balkon i postawił we wskazanym rogu pokoju. Tylko, że Luluś miał wtedy kilka miesięcy. Nie mogę dojść, jak jego mała główka to zapamiętała i nagle dziś odtworzyła. Stałam jak słup soli, gary wypadały mi z rąk...

Tak naprawdę nie wiemy, ile dzieci czują, rozumieją i zapamiętują w pierwszych miesiącach. Jak widać kodują informacje i przechowują w pamięci...

poniedziałek, 8 września 2014

Kapie z nosa...

Już pod koniec sierpnia moją głowę z lekka opętał "świr". Nie głośno, ale w głowie toczyłam rozmowy sama ze sobą, czy podać dzieciom leki imunostymulujące, uodparniające, zaszczepić na grypę, wejść ze sterydami wziewnymi. Ale pomyślałam, że przecież niemalże całe wakacje spędziły na dworze, nic a nic nie chorowały, nawet katar się nie pojawił. Mieszkały (w większości) w przyczepie kempingowej, pogoda była różna, temperatury też. Trzy tygodnie spędziły nad morzem - łudziłam się, że to na pewno zaprocentuje... I co... I tu mi się nasuwa na język jedno wyrażenie "i d***"

Tydzień przed pójściem do przedszkola zdecydowałam się podać Lusi jedynie steryd wziewny, żeby chronił jej chronicznie zatykające się zatoki. I dziecię moje wytrzymało bez kataru... do środy. W czwartek było już z katarem w placówce, a w piątek doszedł ból gardła, załzawione oczy i ogólne otępienie, więc Małą zostawiłam w domu na syropkach z witaminą C.

Nie trzeba było długo czekać, bo nasz Luluś w nocy z soboty na niedzielę zaczął bardzo ciężko oddychać, aż w końcu się zatykać "glutem". I niedziela już była całkowicie zasmarkana, kichająca, i zdecydowanie nie w humorze. Pech chciał, że dzieci odporność mają po mamusi, bo wczoraj ja wstałam z piekącymi oczami, bólem mięśni, drapiącym gardłem i zatkanym nosem.

Ot mamy początek roku szkolnego! Drugi tydzień września, a my już tradycyjnie ugrzęźliśmy w domu. Cóż że pogoda piękna. Jak przy tych objawach wyjście na słońce powoduje wodospad niekontrolowanych łez, bo razi, szczypie, przeszkadza.
Można uogólnić, że moje dzieci chorują non stop. Mamy wieczne maratony z przerwą wakacyjną, kiedy to nie dzieje się nic. Okazy zdrowia. Dopóki Lusia nie przekroczy progów przedszkola. I tak jest co roku.

W ubiegłym tygodniu widziałam się z moją lekarką, która wyraziła nadzieję, że może po takich aktywnych wakacjach dzieci nabrały odporności :) taaa.... marzenie.
I wiem, że inne mamy kurują swoje pociechy zdrową dietę i medycyną ludową: syropkami z malin, czosnku itd. Niestety u nas to nie działa. Wlewałam już w Lunie hektolitry syropu z czosnku, miodu i cytryny, syropu z cebuli i dodawałam soczek malinowy własnej roboty do herbaty. I tak zawsze kończyliśmy na antybiotyku, a nierzadko ze skierowaniem na oddział patologii noworodka w szpitalu.

I jak tu się cieszyć z jesieni... niech mi ktoś powie jak? Na myśl o nadchodzących miesiącach łapię strasznego doła.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Grzybobranie

Weekend spędziliśmy  na spacerach w lesie. Jako dziecko chodziłam z rodzicami na grzyby i jagody. Było to dla mnie wielką atrakcją. Teraz chciałam pokazać swoim dzieciom, co to znaczy wybrać się na grzybobranie. Poszliśmy w godzinach takich bardziej ludzkich (nie bladym świtem) i raczej zrobiliśmy sobie spacer po lesie, bo pogoda dopisała. A grzybiarzy było więcej niż grzybów :)

Nasze wiaderko miało wymiar edukacyjny, znalazły się w nim przede wszystkim podgrzybki, ale też prawdziwki i kurki. Lunia miała dodatkową atrakcje w postaci szukania skaczących żabek, jaszczurek, mrowisk. Znaleźliśmy też kilka zajęczych nor.
Teraz grzybki już przesmażone na patelni czekają na wekowanie.



Takich cudów nie zbieraliśmy. Zrobiłam tylko fotki, bo takie ładne :)



sobota, 30 sierpnia 2014

Jestem "nocną sową"

Kiedyś słyszałam o teorii mówiącej, że każdy z nas ma wewnętrzny zegar dziedziczony w genach. Jedni lubią wstawać rano, wtedy są najbardziej kreatywni, i oni o dziwo więcej śpią, bo wcześniej kładą się spać. Wieczorami są zmęczeni, a ich aktywność spada -  to SKOWRONKI, RANNE PTASZKI. Druga grupa, to SOWY, NOCNE MARKI - Ci, którzy rano nie mogą zwlec się z łóżka, nie zaczną dnia bez porannej dawki kofeiny, w postaci kubka kawy. Są za to najbardziej ożywieni w godzinach wieczornych. I wtedy są najbardziej twórczy i najlepiej pracują. Teoria ta mówi, że możemy się dostosować do potrzeb zewnętrznych, ale ten zegar mamy zapisany w genach, więc walka z nim jest bezsensowna.

Moja Babcia była SKOWRONKIEM. Wstawała rano, najczęściej po 6.00. Jeśli miała coś zaplanowane na ten dzień, np. pieczenie drożdżowego ciasta (które jest czasochłonne i wymaga sporo wysiłku fizycznego), to budziła się świtem o 5.00 i zabierała do zagniatania. Do 13.00-14.00 robota musiała być zrobiona, bo Babcia była już całkowicie przemęczona i senna. W godzinach popołudniowej NIGDY Babcia nie wykonywała żadnej pracy. Dzień już był jakby "wypracowany". O 13.00 jedli z Dziadkiem obiad. I o 14.00 odbywali pierwszą poobiednią drzemkę. Później radio, gazeta, TV, i kolejna drzemka. Po wiadomościach o 20.00 byli już  w łóżkach, powiedzmy gotowi do snu ;)

Kiedy chodziłam do szkoły dobrze pamiętam, że Mama siłą zwlekała mnie z łóżka, prosząc i grożąc na zmianę. Do szkoły zawsze byłam lekko spóźniona. Rano, przed lekcjami nie byłam w stanie napisać wypracowania czy odrobić pracy domowej, co nagminnie zdarzało się mojej przyjaciółce. Ja pisałam wszystko popołudniu lub wieczorem. Wcześnie kładłam się spać, bo jeśli nie wyspałam swoich godzin to byłam później nieprzytomna. 
Teraz, gdy mam rodzinę, prawie wszystko mi się poprzestawiało. Jestem "nocnym Markiem". Przez cały dzień towarzyszą mi dzieci i nie mogę się na niczym skupić dłużej niż 5 sekund. Dopiero wieczorem, kiedy jestem sama ze sobą i swoimi myślami :) biorę się za robotę.  Gotuję zupy. Pekluję mięso na następny dzień. Sortuję pranie i rozkładam do szafek. Segreguję dokumenty. Płacę rachunki. Przeglądam pocztę i odpisuję na mejle. Czytam. Czasami oglądam filmy, i tak czasami do 2.00 w nocy. Za to następnego dnia, ledwie schodzę z łóżka wraz z dziećmi, nie wcześniej niż o 9.00. Dzieci są dla mnie łaskawe, bo przyzwyczaiły się do tego rytmu. Lunia śpi, ile może, najczęściej do 10.00 (w weekendy i wakacje), a Luluś do 8.30-9.00. Tylko mąż się denerwuje, bo On lubi rano wstawać. Za to wieczorami siedzi ze mną równie długo, tylko szczęściarz potrzebuje mniej snu.

środa, 27 sierpnia 2014

Czas zimowy

W ciągu zaledwie kilku dni Moje Dzieci przeszły na czas zimowy. Dosłownie. Jeszcze w niedzielę bardzo byłam zdziwiona, gdy już po 20.00 Lunia dawała oznaki przemęczenia, a Luluś tulił się do misiów. Pomyślałam, że winna temu  deszczowa pogoda. Ale to jednak nie to.
Dni są coraz krótsze, a wieczory coraz "ciemniejsze". Z zegarową dokładnością, od niemalże tygodnia Moje Maluchy już o 21.00 śpią.

W związku z tym musimy się trochę przeorganizować. Na wakacjach biegały do 22.00. Po urlopie wieczorami wyskakiwaliśmy jeszcze na rowery czy na spacer. Ale dobre się skończyło. Teraz już po 19.00 musimy być w domu na kolację, potem mycie i po 20.00 dzieci w łóżeczkach :) Ot wyznaczony mamy nowy rytm.
Chyba nawet dobrze wyszło, bo od poniedziałku Lunia idzie do przedszkola i musi wstawać o 7.00 (zawsze ją ciężko zwlec z łóżka o tej godzinie, bo lubi pospać - jak mama :)). W wakacje spała jak suseł do 10.00. Jak widać wszystko się samo układa.

I się tylko zastanawiam, jak to natura wymyśliła :)

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Chyba nadeszła JESIEŃ.

Dziś niespodziewanie, i chyba wbrew oczekiwaniom nadeszła Jesień. I to nie ta piękna, z czerwonym słońcem na linii horyzontu i zimną rosą na trawie o poranku. Lecz smutna, dżżysta, szara Osmętnica.
Cały dzień lało. Aż nie chciało się nigdzie wychodzić. I już poczułam, że niestety, ale lato się kończy... za szybko.

środa, 20 sierpnia 2014

Daj mu!

Mój mały Bączek wyraźnie wkroczył w nową fazę na drodze swojego rozwoju. Po pierwsze zaczął ładnie składać zdania, poddając wszystkie rzeczowniki odpowiedniej deklinacji. Bez zmrużenia oka mówi: "samochód wujka", "padło (spadło) tatusiowi", "piniesie (przyniesie) mamusi". Cieszę się ogromnie, bo ułatwia to naszą komunikację. Nie ma wrzasków. Jeśli coś chce, to powie.

Po drugie, chłopak naprawdę wie czego chce. Oczywiście, jak widzi upragniony przedmiot, to bezceremonialnie sobie go bierze, nawet jeśli ów przedmiot znajduje się w cudzych rękach. Do tego doszła nowa fraza: "Daj mu!" Jeśli ktoś coś posiada, Bączek przybiega i mówi: "Daj mu", co oznacza daj mi. Nie opanował jeszcze zaimka 'ja' ('mi', 'moje'). Jeśli, chce powiedzieć, że coś należy do niego, to wstawia zamiast "moje" swoje imię. Coraz częściej, widząc, że to działa, używa imperatywów. Ulubiony to "pinieś" (przynieś). Na przykład, gdy picie się skończyło mówi do starszej znacznie siostry: "Nie ma erbatki. Pinieś". Słodkie, ale i troche straszne, bo Mała leci i przynosi.

Po trzecie, kocha Mamusie ponad wszystko. Do tej pory usypiał z tatusiem i mył się też często z Mężem. A teraz krzyczy i płacze spazmatycznie: "Kce mamusi", "Mamusia z xxxx będzie pała (spała)", "Mamusia da obadek (obiadek). Przyznam, że dla Matki to miód na serce, jak się dziecko tak garnie, jak wystraszone chowa się w jej spódnicy, jak zmęczone w jej ramionach szuka odpoczynku. Ale z drugiej strony Tatusiowi wtedy trochę jakby przykro. Patrząc na to obiektywnie, małe dziecko przywiązuje się najbardziej do tej osoby, z którą najwięcej przebywa. W naszej sytuacji, gdy ja jestem na wychowawczym, sprawa jest oczywista.
Dodam tylko, że Lunia nie miała tak ostro zarysowanej fazy "Mamusiowej". Ale może dobrze tego nie pamiętam...

wtorek, 19 sierpnia 2014

Długi sierpniowy weekend

Znów jesteśmy w domu. Gdy tylko wracam z wojaży, szczególnie tych kempingowych, bardzo doceniam swoje prywatne, domowe, cywilizowane WC :) Myślę, że to jedno z głównych udogodnień, których na co dzień nie zauważamy. Prócz tego lubię kuchnię, która ma kilka palników i jednocześnie mogę podgrzać wodę na herbatę i robić obiad. Ale to tylko tak na marginesie.

Długi weekend - nie taki wcale długi, ale chyba wystarczający. Te wypady na 2-4 dni wbrew pozorom pomagają oderwać się od rzeczywistości i psychicznie wypocząć na łonie natury.

Weekend spędziliśmy na działeczce na Mazurach. Zaprosiliśmy do wspólnego biwakowania znajomych, którzy mają dzieci w tym samym wieku. Był to świetny pomysł, bo jak mówi przysłowie "w kupie raźniej" :) Dzieciaki się zgodnie razem bawiły, a my dorośli mogliśmy porozmawiać. Pogoda była barowa. No, żeby nie narzekać można powiedzieć, że w kratkę :) Sporo padało, całe szczęście interwałami. Mieliśmy sztormiaki i kalosze, więc nic a nic deszcz nie przeszkadzał. A nawet dzieciom zafundował super zabawę. Był czas na gry w przyczepie oraz na spacery po wsi. Dzieciaki uwielbiają karmienie zwierzyny, przyglądanie się żabim skokom czy pochodom mrówek, jazdę na rowerze po pagórkach i biegi do jeziora stromym zboczem. Lunia to już duża dziewczyna, deszcz jej nie straszny, więc kąpała się bez względu na pogodę, za każdym razem, gdy szliśmy nad jezioro. Pozytywnie zaskoczyło nas, że Mały Luluś chętnie wchodził do wody pokrzykując "kąpiemy się". Gdy dzieciaki budowały zamki z piasku dorośli mogli poobserwować żaglówki wypływające z przeciwnego brzegu jeziora. Wieczorem rozpalaliśmy ognisko i niekiedy witał nas tak świt :)

Teraz doprowadzam wszystko do porządku. Pralka chodzi non stop. A w kolejce czeka kilka spraw do załatwienia. Od jutra zaczynam codzienną krzątaninę.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Urlop na kempingu

Jak co roku dwutygodniowy urlop spędziliśmy na kempingu. Pierwszy raz wyjechaliśmy na przełomie lipca i sierpnia. I pierwszy raz pogoda była przez cały czas :) Ani jednego deszczowego dnia.



Kemping bardzo przyzwoity. Nie za duży, ale i nie za mały. Parcele wydzielone, nikt nikomu do przedsionka z butami nie wchodzi ;) Położony w lasie przy samej wydmie. A tuż za wydmą plaża. Od przyczepy - może 4 minuty. Szum morza słychać w przyczepie. Dogodny węzeł sanitarny. Oddzielnie prysznice, toalety, pralnia, kuchnia. W kilku miejscach zlewy do mycia naczyń, żeby nie trzeba było latać przez cały kemping do głównego węzła. Dla dzieci raj. Świetlica - miejsce spotkań starszej młodzieży. Boiska do siatkówki, koszykówki, badmintona. Plac zabaw ze ściankami wspinaczkowymi, równoważnią, zjeżdżalniami, hustawkami, etc. Jest też sklepik i mini-restauracja - wersja dla leniwych ;) Naprawdę przyjemne miejsce. Współurlopowicze to w większości Polacy i Niemcy, ale też Skandynawowie - którzy w przeciwieństwie do nas podróżują głownie Camperami.
Nasze dzieci miejscem były zachwycone. Nie chciały wyjeżdżać i już wiercą dziurę w brzuchu: "kiedy znów pojedziemy".

Czas spędzaliśmy nieśpiesznie. Rano wstawałam z dziećmi nie wcześniej niż o 9.00 Mąż - zapalony rowerzysta od świtu zwiedzał okolicę na rowerze i po 9.00 wpadał z ciepłym pieczywem :) Nie mamy parcia na słońce, więc na plaży byliśmy w ciągu dnia tylko 4 razy. W pozostałe dni robiliśmy sobie rowerowe wycieczki po okolicy (Córka mimo, że mała 4-latka,  ładnie dawała radę na swoim rowerku. Synek w foteliku u męża). Zwiedziliśmy skansen, mini-oceanarium, park dinozaurów, port i inne lokalne atrakcje. Wczesnym wieczorem, po obiedzie, chodziliśmy na plażę. Było naprawdę gorąco, wieczorami ponad 20 stopni. Dzieci kąpały się w morzu, robiły zamki z piasku, biegały po plaży.

Lubię spokój, i nie znoszę tłoku. Zmorą wakacji w sezonie, są dla mnie... inni turyści, których jest na plaży tyle, ile mrówek w mrowisku. Leżą jeden na drugim. Szukając odrobiny intymności "parawanują się" z każdej możliwej strony. W taki sposób, że niekiedy nie da się dojść do morza. Najlepszą miejscówkę mają ci, którzy moczą nogi w 14-stopniowym Bałtyku :) Ze względu na tłok właśnie, postanowiliśmy w dzień organizować sobie czas tak, aby odpocząć, a nie szukać w nerwach i pocie miejsca na położenie kocyka na plaży. Wieczorem inni urlopowicze szli "na miasto" a plaża pustoszała, z czego chętnie korzystaliśmy.

Mieszkając w przyczepie cały czas jesteśmy w kontakcie z naturą. I czasami z lenistwa nigdzie nie idziemy, bo równie miło jest wypić kawę przed swoim przedsionkiem, słuchając szumu fal i śpiewu ptaków. Dzieci od rana do wieczora są na dworzu. Gdy tylko się budzą wychodzą przed przyczepę, gdzie czekają już koledzy z rowerkami, piłką, gotowi do zabawy. Znajomi, którzy mieszkali w pensjonacie znacznie szybciej się "zbierali" z wyjściem, i szli prosto na plażę, bo jak to mówili, nie przyjechali po to, żeby "kisić się" w pokoju. My tego dylematu nie mieliśmy. A czas i tak szybko zleciał.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o siedlisko kuzynki na Mazurach. Dom stoi tuż przy jeziorze, więc dzieci cały dzień oddawały się szaleństwom wodnym.  Pływaliśmy też trochę łódką. Mąż miał okazję wybrać się na surfing.

I już na zakończenie zawieźliśmy przyczepę ponownie na naszą mazurską działeczkę. Pogoda dopisywała, woda ciepła, jak zupa, tak więc dwa dni spędziliśmy nie wychodząc z jeziora. Córka uczyła się pływać i szalała z tatą skacząc z pomostu. Synek brodził w wodzie i pływał z mamusią. A wieczorami rozpalaliśmy sobie ognisko i piekliśmy kiełbaski.

Mieszkamy w dużym mieście, i jest tu bardzo jasno nawet w nocy. Świecą latarnie, witryny sklepowe. Wyją klimatyzatory. Słychać szum przejeżdżających samochodów. Nasza mazurska wieś to inny świat. Leniwy i spokojny. Kocham na Mazurach te "czarne noce", z rozgwieżdżonym niebem. W koło tylko szum brzózek, rechot żab i cykanie świerszczy. Poranki witają nas blaskiem słońca wychodzącego zza jeziora i dźwięcznym śpiewem ptaków. Gdy wracam do domu to tego brakuje mi najbardziej...


poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Cuudownie być na wychowawczym

Dziś wstałam o 10.00 wraz z moimi dziećmi, które również są śpiochami. Jak mają warunki to w nocy śpią po 12 godzin. Nie muszę pisać, że to cuuudowne :) Wypoczęta mama to szczęśliwa mama :)

Wczoraj mieliśmy 'Garden Party', które skończyło się ok 22.30, jak już dzieci zaczęły marudzić, jedne - że do domu, a moje - zaczęły szukać dogodnych miejsc i pozycji, aby się położyć. Mąż, odpowiedzialny za położenie ich do łóżek, odpadł razem z nimi. Ja jeszcze sprzątałam, znosiłam gary do domu. Położyłam się ok 00.30. Ale nic w tym złego, bo... JESTEM NA WYCHOWAWCZYM i wstaję kiedy chcę :) Mąż niestety, gdy ja przekręcałam się na drugi bok, musiał stawić czoło rzeczywistości już o 6.00 rano. Naprawdę współczuję. 

Teraz kawa się parzy, dzieci wybiegły na dwór, a ja wzrokiem ogarniam pobojowisko w pokojach. Widzę, że była zabawa w sklep. Wyścigówki się ścigały na torze. Ktoś gotował. Wybudowano z Lego stację kolejową, która dowoziła ludziki chyba nad jezioro czy rzekę. Porozrzucane instrumenty świadczą o tym, że na imprezie zespół przygrywał: dwie gitary, mini-piano, marakasy i tamburyny są tego niezbitym świadectwem. No i nie mogło zabraknąć lalek Barbie, które na skuterach i rowerach pojechały na wycieczkę... do naszej sypialni.

***
I przed chwilą w czasie pisania tego posta zadzwonił kolega z pytaniem, czy w kasie dzieciaków nie ma jego karty płatniczej :( Niestety nie ma. Jego poranek już nie jest taki radosny, raczej orzeźwiający, jak zimny prysznic w chwili, kiedy się go najmniej spodziewasz.

piątek, 8 sierpnia 2014

I po urlopie...

Dawno tu nie byłam. Trzy dni temu wróciłam do domu z dwutygodniowego urlopu. Mnóstwo myśli i spostrzeżeń kłębi się w mojej głowie. Ale nijak nie mogę usiąść do pisania. Chyba jeszcze duchem jestem nad morzem :) Daję sobie kilka dni, żeby ochłonąć i coś nagryzmolę.

niedziela, 20 lipca 2014

Porządek

Nie mogę powiedzieć, bym była pedantyczna, ale lepiej mi się żyje w czystym i uporządkowanym domu. Gdy mam mało rzeczy i względnie wszystkie na swoim miejscu, to dbam bardzo, żeby coś nie zakłóciło tego ładu. Zmywam zastawę stołową i od razu odkładam na miejsce. Tak mam, np. w przyczepie kempingowej podczas wakacji. Jak w pudełeczku: talerzyki, szklanki, sztućce wszystko ma swoje miejsce. Zmywam na bieżąco, bo nie ma gdzie składować brudnych naczyń. Łóżka pościelone. Kosmetyki i leki równo poustawiane.

Ale w domu... odkąd są Dzieci to zupełnie nie mogę sobie poradzić z utrzymaniem porządku. Jedynie pranie udaje mi się ogarnąć. Także gotowanie i zmywanie naczyń leci na bieżąco. Ale wszędzie leżące zabawki, kartki papieru z rysunkami, kredki świecowe i ołówkowe, elementy z jajek niespodzianką, klocki: drewniane, plastikowe, Lego Duplo, traktorki, ciągniki, betoniarki, samochodziki, pociągi... mnóstwo zabaweczek. I "obrastamy" w te zabawki, choć większość zwykłych plastikowych zabawek, które Dzieci dostają oddaję w dobre ręce maluchów, które raczej nie mają się czym bawić. Jednak, mimo wszystko zostaje tego sporo. I medal temu, kto mi podpowie, jak się w tym zabawkowym chaosie ogarnąć, by dom wyglądał jak dom, ale nie kosztem dzieci, bo przecież bawić się czymś muszą.

Moim wstydem jest też jeden pokój, który kiedyś (gdy studiowałam i potem pracowałam w domu) był miejscem nauki i pracy. Kilka regałów z książkami, biurko - miejsce do pracy, komputer. Na półkach ustawione pudełeczka z ważnym rachunkami, segregatory z dokumentami. Tak było kiedyś. A dziś ledwo można tam wejść. Kartony po butach dzieciaków, materiały plastyczne, którymi można obdzielić przedszkole. I wiele innych drobiazgów, już nieposegregowanych, tylko układanych w pośpiechu na rozpadających się kupkach, bo segregatory i pudełeczka pękają w szwach, a ja nie mam czasu... a dziś przyznam się, że już nawet chęci, żeby doprowadzić to do porządku. Pokój woła RATUNKU, dlatego omijam go łukiem :( A naprawdę chciałabym to uporządkować, tylko tak żal wiele rzeczy wyrzucić. Jestem naiwnie sentymentalna :( a tu potrzeba "twardej ręki".

Rower... wiatr we włosach

Od dzieciństwa bardzo lubiłam jeździć na rowerze. W domu zawsze były rowery. Jako przedszkolak miałam przynajmniej kilka. W podstawówce dostałam swojego wymarzonego BMXa. Później (nie pamiętam dlaczego) nie miałam roweru, ale tata pozwalał mi jeździć na swoim. I tak - do pracy śmigałam na taty "pseudogóralu", który miał milion przerzutek i za nic w świecie nie mogłam ustawić optymalnej. Albo za ciężko się kręciło, albo za często. Nie dogodzi :)

I tak jakieś 10 lat temu, z moim Mężem (jeszcze nie-Mężem) wzięliśmy rowery na wakacje do Mikołajek. Ja pożyczyłam "ten nieszczęsny rower" taty. Plan był taki, że mieszkamy na wsi i dojeżdżamy na rowerach do miasta, tak około 15-20 km. Drogi kręte, piaszczyste, wysypane kamieniami, rozjeżdżone przez samochody. Raz z górki, raz pod górkę. Nie było łatwo. Po dwóch dniach zaczęły mi siadać kolana. Bolały niemiłosiernie, ale do końca wyjazdu udało mi się dotrwać. Po tych wakacjach całe lata na rower już nie wsiadłam. Teraz, od czasu do czasu, pożyczałam "składaka", żeby podjechać: do sklepu, na pocztę czy po Córkę do przedszkola. Krótkie dystanse, rower nie sprawia problemu. 

Powiedzieć, że mój Mąż lubi jeździć na rowerze to za mało. On na rowerze spędzałby każdą wolną chwilę (no gwoli szczerości - oprócz motora, bo to druga jego miłość). Codziennie, rekreacyjnie robi dłuuugie trasy. Bez względu na porę roku do pracy pędzi na rowerze. 
I już od jakiegoś czasu namawiał mnie na zakup jednośladu. Argumentując, że we dwoje będzie jeszcze fajniej. Ja się migałam, bo doświadczenia sprzed lat wciąż żywo stawały w pamięci. A jednak...

Kilka dni temu kupiliśmy rower. Cudną, miejską damkę z koszykiem. I już kilka wycieczek (na razie niedalekich) mamy za sobą. Czuję się, jakbym uczyła się jeździć po raz pierwszy w życiu. Ale frajda jest i łaskotanie w brzuchu też. Wiatr we włosach :) W przyszłym tygodniu wybieramy się na wakacje nad morze. Myślę, że rowery pojadą z nami :)

poniedziałek, 14 lipca 2014

Wakacje w przyczepie kempingowej

Od kilku lat podróżujemy z przyczepą kempingową, z inicjatywy Męża (który pasjonuje się karawaningiem). Mamy przyczepę raczej większą i spełniającą wszystkie moje wymagania komfortu :D Córka od maleńkości jeździ z przyczepą na wakacje i  trzeba przyznać, że od razu przystosowała się do mieszkania na tak małej przestrzeni i polubiła zmianę miejsca, mieszkanie na kempingu wśród innych przyczep.
Sama cieszę się na te nasze wyjazdy. Dobrze się czuję w swojej przyczepie, ze swoimi osobistymi rzeczami, a jednak blisko natury. Lubię śniadania o wschodzie słońca i kolacje przy grillu przed karawanem. Podróżowanie stało się nie tylko wypoczynkiem, ale i frajdą dla całej rodziny.

Różnice charakterów

Właśnie Synek zasnął i słodko śpi za ścianą. Już zapomniałam, jak to jest mieć jedno dziecko w domu. Mam teraz więcej czasu dla siebie. Mam też czas na rzeczy, których nie mogę robić, gdy są tu obydwoje. Dziś np. podczas popołudniowej drzemki pstryknęłam Synkowi kilka zdjęć. Oj, już dawno tego nie robiłam. Pierworodna zdjęć ma mnóstwo, Synek jest pod tym względem poszkodowany ;)

Siedząc i patrząc jak Synek usypia pomyślałam o tym, jak moje dzieci są różne.

Córka
Gdy się urodziła wydawało mi się, że niestety nie pasujemy do siebie charakterami. Była dzieckiem wymagającym, do tego z problemami zdrowotnymi. Nadwrażliwa na bodźce, światło, hałas. Płakała przez trzy miesiące bez przerwy (przyczyny wyjaśniły się później). Później nam to wynagrodziła, bo nie płakała już prawie nigdy. Gdy była malutka i taka płacząca, życzyłam sobie, żeby była choć trochę spokojniejsza i pogodniejsza. Ja jestem wrażliwa, nawet bardzo. Podskakiwałam na każdy szmer dochodzący z dziecinnego pokoju. Zrywałam się na każdy płacz. Dociekałam, co może dolegać tym razem. Byłam całkowicie przemęczona i wyczerpana. Można powiedzieć - byłam wrakiem Matki. Do tego sfrustrowana ciągłym myśleniem o przyczynach płaczu. Po magicznych trzech miesiącach Córka stała się najpogodniejszym dzieckiem pod słońcem. Chętnie przebywała w towarzystwie innych dzieci, jak i dorosłych. Była odważna i kontaktowa. Szybko nauczyła się mówić, miała niewiele ponad rok i już składała pierwsze zdania. Dużo z nami podróżowała i wszędzie odnajdywała się bez problemu. Nadal nie mogła spać w widnym pokoju, a najmniejszy szmer (np. zamykanych drzwi) ją wybudzał. Ale za to była niezwykle empatyczna. Na placu zabaw, gdy ktoś się przewrócił, biegła pogłaskać, żeby nie płakał. Gdy któryś z domowników się uderzył, zaraz całowała to miejsce, nieważne czy miejscem stłuczenia była noga, ręka czy głowa. Podczas kłótni przychodziła i prosiła by nie krzyczeć i się szybko pogodzić. Nigdy nie wyrywała dzieciom zabawek. Nie biła, nie szczypała, nie gryzła. Agresja wobec drugiego jest obca jej wrażliwej naturze. Czasami słyszałam komentarze: "Taka mała, a jaka dojrzała".

Dziś myślę, że pasujemy do siebie idealnie. Jesteśmy bardzo podobne z charakteru i zachowania. To samo nas wzrusza, cieszy i smuci. Wiem, dlaczego jest jej przykro, dlatego szybko mogę udzielić psychicznego wsparcia. Myślę, że to wielki dar, gdy Matka bez chwili zawahania potrafi pomóc swojemu dziecku w potrzebie.
Bywały momenty, kiedy wszystkie "Ciocie Dobra Rada" z niesmakiem komentowały styl mojego wychowania - uważny i cierpliwy. W kółko słyszałam: "za bardzo się nad nią litujesz", "musi poznać życie, jakim jest", "co to znaczy, że dziecko nie chce samo zasypiać". Puszczałam te uwagi mimo uszu. Bolały, podważały moją intuicję, ale nie wpływały na zmianę w stosunku do Dziecka. Nie uważam, żeby zaspokojenie fundamentalnej potrzeby bliskości było czymś nienaturalnym. Dziś mam w domu cudowną, empatyczną dziewczynkę, bardzo dojrzałą, jak na swój przedszkolny wiek. Dziękuję Bogu z całego serca, że mnie obdarzył taką Córką.

Syn
Choć jeszcze malutki już widzę, że jest zupełnie inny. Coś sobie umyśli, i dąży do celu nie oglądając się za siebie, ani wokół siebie. Widzi zabawkę, którą chce mieć, i choćby była w samym rogu pod łóżkiem, to wczołga się, wturla, wtoczy, ale posiądzie. Zawsze cel swój osiągnie. Jeśli nie, to się złości, krzyczy i piszczy. Ma w zanadrzu cały arsenał dźwięków. Wydaje mi się, że ma naturę dominującą. Niełatwo się podporządkowuje. Trzeba mu w kółko powtarzać, że czegoś nie można, aby za 10 minut znów powtórzył niepożądane zachowanie. Osoby obce nie są dla niego autorytetem i w ogóle nie słucha, gdy mu czegoś zabraniają. Kiedy perswazja nie pomaga, zabiera zabawki siłą. Nie wiem, jak to się dzieje, ale wszystko psuje. Nie pamiętam, żeby córka coś zepsuła. A Syn dziś na koncie ma: połamanie moich okularów przeciwsłonecznych, rozbicie Męża lampki rowerowej, oderwanie kół od pociągu. Po drodze mieliśmy też niestety większe straty. Nie robi tego intencjonalnie, chce raczej sprawdzić, co jest w środku samochodzika i odgryza drzwi, czy okulary wejdą na piłkę (jak już wiemy - nie wejdą). Jest ciekawy świata. Myślę, że w przyszłości będzie mu w życiu łatwiej niż Córce.
Oczywiście mogę się mylić, bo to na razie to mały, papuśny bobasek. Zobaczymy co czas pokaże.

Staram się mieć oczy szeroko otwarte, tak by jego dominująca natura nie zapędziła w szary kąt delikatnej natury Córeczki. By Córka nie nauczyła się, że aby przetrwać trzeba być uległym i ciągle ustępować.

Wakacje pod namiotem

Od dzieciństwa jeździliśmy z rodzicami na wakacje do hotelu, pensjonatu, gdzie zapewnione były posiłki, czysta pościel, własna łazienka i WC. Mąż i teściowie wspominają, że oni spędzali wakacje pod namiotem. Gdy poznałam Męża kilkakrotnie, na Jego życzenie, wybraliśmy się pod namiot. Pierwszy raz był koszmarny, myślałam, że nie przeżyję. Byliśmy w górach, z grupą jego znajomych, których wcześniej nie znałam. Rozbiliśmy "obóz" nad rzeką na dzikim polu. Mieliśmy tylko karimaty i śpiwory (ja - wysłużony śpiwór Taty). W nocy zrobiło się 3 stopnie. Od wody ciągnęła wilgoć tak, że tropik zaczął przeciekać i obudziłam się po dwóch godzinach snu z mokrą głową. Nie mogłam zasnąć do rana. Cała dygotałam. Rano nie było się gdzie umyć. W końcu ktoś rzucił hasło i znaleźliśmy nieopodal położony kemping z prysznicami i ciepłą wodą. Dzień minął przyjemnie. A w nocy powtórka, tropik przeciekał, od ziemi zimno. Większą część nocy spędziłam w samochodzie dogrzewając się co jakiś czas. Wróciłam potwornie umęczona i chora. Powiedziałam sobie - nigdy więcej.
Dałam się jeszcze kilka razy namówić na spanie pod namiotem, ale latem. Ciepłe noce, piękny widok na mazurskie jezioro, rekompensował niewygodę. Jednak mimo wszystko spanie pod namiotem to nie moja bajka. Lubię ciepło i wygodę. A najlepiej to bufet ze śniadaniem o poranku :D jak wypoczywać to na całego.

niedziela, 13 lipca 2014

Łzy rozstania... a jednak.

Dziś moja Pierworodna wyjechała z dziadkami nad morze. Gdy tylko samochód zniknął za rogiem ulicy, rozpłakałam się jak bóbr. Nie mogłam tego powstrzymać. Odkąd urodziłam dzieci, stałam się jakby odporniejsza i w zasadzie to rzadko płaczę. Jestem raczej opanowana pod tym względem. Ale dziś wezbrało się we mnie morze rozpaczy. Dziwne to, bo wiem, że wyjeżdża z moimi rodzicami i jest pod dobrą opieką, a mimo to ból rozstania strzępi me serce.

Bardzo chciałam, żeby pojechała, odpoczęła od domu, pobawiła się w piasku, spacerowała po falochronach (co bardzo lubi). Chciałam, żeby stała się na moment najważniejsza, czego nie ma w domu, gdyż Mały Bączek skutecznie kradnie należną jej uwagę.

Mam nadzieję, że się szybko pozbieram. A Nusia szczęśliwie w słońcu spędzi nadchodzący tydzień :)
Nie ma się też co rozklejać, bo został ze mną Mały Bączek. Już nie pamiętam, jak to jest mieć jedno dziecko w domu. I szczerze mówiąc jestem tego bardzo ciekawa :D

Tak, śpię z dziećmi...

Temat drażliwy. Gdybym poruszyła publicznie, pewnie znalazłoby się kilka osób, które by się na mnie bez wahania rzuciły "wariatka, rozpieszcza, nie stawia granic" :) Za sprawą wizyty mojego brata, który również ma małe dziecko, pojawiła się w dyskusji kwestia spania. Pierwszego wieczora patrze, a tu na magicznym stoliczku przy łóżku rozkładają buteleczki, kaszkę, mleczko, wodę w termosie i inne akcesoria. Pytam: "Cóż to?" Otóż, dziecko niespełna dwuletnie, budzi się w nocy z płaczem 3 razy i podjada kaszę z butelki na uspokojenie i dobry sen. Mama lula chwilę i odkłada do łóżeczka i za 3 godziny od nowa cała procedura. Na moje pytanie, czy próbowali spać z dzieckiem, zgromili mnie wzrokiem i stwierdzili: "Spanie to jedyna kwestia, w którym mu nie ulegliśmy"... Pomyślałam: "taaa, wolicie wstawać 3 razy w nocy, szykować butelki, lulać..." 

Córka
Każdy ma własną historię. Ja niegdyś, będąc matką bardzo niepewną siebie, czytającą poradniki Tracy Hogg jak Biblię, również przyzwyczaiłam córkę do spania we własnym pokoju, we własnym łóżeczku. O ile zasypianie przychodziło łatwo i dosłownie w kilka minut (po dłuuugim czasie udręki nauki samodzielnego usypiania), o tyle noc już nie była tak satysfakcjonująca. Córka budziła się, co pół godziny. Pewnie skłamię, ale mam wrażenie, że z 50 razy w ciągu nocy. Za każdym razem biegłam na złamanie karku, obijając się o stół, ślizgając na porozrzucanym zabawkach, w mgnieniu oka wpadałam do jej pokoju, spocona ale i nieprzytomna, szukałam smoczka, wkładałam jej do buzi i 5-10 min gładziłam po głowie, aż usnęła... i za około 30-40 minut zrywałam się po raz kolejny. Myślałam, że tak musi być. Tracy Hogg, by mnie zapewnie pochwaliła za żelazną konsekwencję - Córka spała sama. W rozmowach z koleżankami brylowałam: "Tak, tak śpi sama. Oczywiście". Mąż pąsowy od pochwał, jak to sobie świetnie radzimy. W rzeczywistości wstawałam rano, a raczej zwlekałam się z łóżka całkiem nieprzytomna, rozdrażniona, na skraju załamania nerwowego. Wszystko mnie wkurzało. A codzienność przytłaczała. Robiłam swoje, jak to matka, ale czułam się zmiażdżona.
Gdy Córka miała niewiele ponad dwa lata, potwornie się rozchorowała. Dostała olbrzymiej gorączki, była nieprzytomna, co chwilę omdlewała. Okropnie charczała i miała obturacje płuc. Nic nie mogła przełknąć, w końcu zaczęła wymiotować żółcią. Staliśmy z Mężem w panice, ze skierowaniem do szpitala w dłoni, z ostatnią szansą podania doustnego antybiotyku. Córka wymiotowała od kaszlu szczególnie na leżąco, więc się zawzięłam i postanowiłam nie pozwolić jej się położyć. Wieczorową porą, usiadłam z nią na łóżku, posadziłam ją między moimi nogami, trzymając jedną ręką jej głowę wspartą na mojej klatce piersiowej, drugą zaś obejmowałam ją lekko w talii. W tej pozycji podaliśmy jej antybiotyk. Gdy tylko się wzbierała do kaszlu podawałam łyczek wody... i atak przechodził. Spałyśmy tak całą noc. Drętwiał mi kark, ręce, nogi, stopy. Właściwie zasypiałam na 10 minut, by obudzić się w szoku, że "tak, tak wciąż siedzimy, jest dobrze, nie wymiotuje". Nad ranem gorączka zaczęła spadać, a świst z płuc nie był już tak donośny. Rano Córka zjadła śniadanie! i oglądałyśmy w łóżku książeczki. Gdy nastał wieczór, wiedziałam że nie mogę jej samej zostawić. Wsparłam ją na kilku poduchach, by kaszel mniej męczył i położyłam się obok. Córka w nocy kilkakrotnie dłonią sprawdzała czy jestem. Przespałyśmy tak 13 godzin. Szok. Kolejne dni przyniosły znaczną poprawę zdrowia. Po tygodniu Córka czuła się już całkiem dobrze. Wciąż spałyśmy razem. I od tego czasu Córka śpi z nami (w swoim łóżeczku dostawionym do naszego). Sama zasypia wtulona w swoje misie. Przesypia  w nocy 12 godzin. A ja jestem wypoczęta. I nie będę ukrywała. Cudownie jest, gdy jej małe rączki głaszczą mnie po głowie lub gdy wkłada swoją dłoń w moją.

Syn
Jest jeszcze malutki. Przez pierwsze dwa miesiące spał ze mną. Następnie przenieśliśmy go do Jego własnego pokoju, do łóżeczka. Nie miał nic przeciwko, sam zasypiał. Gdy skończyła 8 miesięcy, coś się w jego małej główce zadziało, że płakał w nocy, a płaczu nie mogliśmy nijak ukoić. Przychodziłam, lulałam, dawałam mleko, wodę, ale mimo to, płakał okropnie. Myślę, że płakał z tęsknoty i samotności. Będąc na wyjeździe w górach, zmuszeni byliśmy wziąć go do swojego łóżka, gdyż turystyczne się w pokoju nie  mieściło. I cały wyjazd Dziecko przespało bez nocnych pobudek. Szok i niedowierzanie. Czyżby historia lubiła się powtarzać...

Mogę otwarcie powiedzieć, że MOJE DZIECI POTRZEBUJĄ WSPÓLNEGO SPANIA.

Czuję, że dla mnie i dla moich dzieci wspólne spanie to NAJlepsze rozwiązanie. Ja się wysypiam. One są wypoczęte, pewniejsze siebie i spokojniejsze. Ale myślę też, że każdy jest inny, każde dziecko jest inne, i każda rodzina jest inna, i kwestię spania należy dostosować indywidualnie. Czasami dzieci dobrze akceptują swoje łóżeczko i swój pokoik. Moje akurat nie bardzo :)
Mogę sobie wyobrazić, że ktoś nie mógłby spać obok dziecka, bojąc się że je przygniecie itp. Mogę sobie wyobrazić, że komuś dziecko przeszkadza, bo się rozkłada na całym łóżku i krąży niczym planeta po nieboskłonie. Ale nie podzielam opinii, że dzieci śpiące z rodzicami są mniej samodzielne, niż te które śpią same. Że WSZYSTKIE dzieci muszą nauczyć się samodzielnie spać i zasypiać. MOJE całe szczęście nie muszą :) Ładują w nocy emocjonalne akumulatory, dzięki czemu w dzień są bardziej rezolutne i odważniejsze.

W kolejnym poście chciałam napisać o wpychaniu dzieciom na siłę jedzenia, od czego włos mi się jeży na głowie i co mnie wkurza. Bo moim zdaniem to jest przemoc wobec Dziecka, które nie ma się jak obronić... ale o tym to już kolejny post :)

poniedziałek, 7 lipca 2014

I have a dream

Prawie każdy marzy o swojej przestrzeni. Takiej własnej, której nie musi z nikim dzielić. Korzystać ze wszystkiego, nie pytając o zdanie. Ja również noszę w sercu takie marzenie...

Lubię wieś, choć myślę, że nie chciałabym tam mieszkać "na stałe". Czuję się miastowa. Lubię bliskość sklepów. Punkty usługowe czynne do 21.00, nawet w sobotę. Daje mi to poczucie kontroli. Gdy czegoś potrzebuję, nie ma problemu,w każdej chwili mogę iść do pobliskiego sklepu. Na wsi jest trudniej, trzeba wszystko zaplanować zawczasu. Bo nie będziemy kilka razy dziennie przemierzać samochodem trasy 50 km.

Ale na wieś chętnie się przenoszę na lato.

I have a dream...

Patetycznie to może zabrzmi. Ale mam marzenie. Niespełnione. Oczami wyobraźni widzę... Stoi domek, nieduży, drewniany ze spadzistym dachem. Ciemnobrązowy/czarny, z białymi elementami elewacji. Z dużym gankiem. A może to taras, bo pomieści drewniany stół i ustawione wokół niego krzesła, leżaczki. Na balustradzie suszą się ręczniki kąpielowe. Ktoś chyba włąsnie wrócił znad jeziora.

W środku domek pomalowany jest na biało. Ściany i podłoga drewniana. Zaraz za krótką sienią, jedna przestrzeń - pokój, jadalnia i kuchnia. Za kuchnią łazienka. Nic wielkiego toaleta, umywalka, prysznic i szafka na przybory. Kuchenka malutka, pomieści tyle co potrzeba. Stół w jadalni - duży i gościnny. Na stole cukiernica i pudełko ciasteczek. W części dziennej dwie sofy, stolik na kawę. Na stoliku leżą planszówki, którymi bawiły się jeszcze przed chwilą dzieci. Pośrodku kominek, który ogrzewa w chłodne wieczory.

Na tyłach kuchni schody prowadzące na poddasze. Tam dwa pokoiki, dwie sypialnie. W każdej z nich łóżka, szafeczki nocne i szafy na ubrania. A z okien rozpościera się widok na kwitnący sad. Cóż za widok. Cóż za zapach. Chyba kwitną jabłonie.

Przed domkiem kilka drzew: jabłonie, grusze i orzech. Za domkiem warzywniak i krzewy porzeczki. W rogu poletko truskawek. Lekko oddalone od domku palenisko...

Po zroszonej trawie, boso biegają dzieci. Na jabłonce huśtawka. Mała dziewczynka huśta się tak wysoko, że czubkami palców dotyka korony drzewa.

Czas płynie. Spokój ogania duszę. Buzia się śmieje...

Ot i takie marzenie.

czwartek, 3 lipca 2014

Wakacje tuż tuż...

Po raz kolejny wybieramy się na wakacje. Jako, że jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami przyczepy kempingowej, to jeździmy tam gdzie nas oczy poniosą, a przyjaciele zaproszą :) Już dwa tygodnie wakacji na Mazurskiej wsi za nami. Dzieci tam wyzdrowiały, a my z Mężem naładowaliśmy akumulatory i pełni optymizmu wróciliśmy do codzienności. Za dwa dni planujemy drugie podejście. Cieszę się na wyjazd, gdyż dzieci znów się pochorowały. Spędzamy czas z chusteczkami w ręku, tudzież fridą dla Malucha. Słuchamy pokasływania i posmarkiwania Skrzatów. Mam dość! Jestem zmęczona i sfrustrowana. Chcę odpocząć. I karmię się wspomnieniem minionego tygodnia, gdy Moja Cudowna Dwójeczka była zdrowa. Mam nadzieję, że pogoda nam dopisze. Jakkolwiek by nie było moje dzieci czekają z utęsknieniem, aż zapakujemy przyczepę i wyruszymy w drogę...

środa, 2 lipca 2014

Nastrój

Gdy jest mi źle, chce mi się pisać. Mam głowę gorącą od natłoku myśli, a palce same rwą się do klawiatury. Jak tylko nastrój się zmieni, a sytuacja uspokoi, potrzeba pisania znika jak poranna mgła. Bez reszty zajmują mnie sprawy dnia codziennego. Cieszę się i bawię z dziećmi. Spotykam z ludźmi. Dlatego przez pryzmat bloga wydaje się być większą pesymistką popadającą w melancholię niż jestem w rzeczywistości.

środa, 18 czerwca 2014

Smutek

To wielki ból, gdy ktoś bliski, ktoś komu ufasz, sprawia Ci przykrość. Smutne, gdy Cię nie rozumie i nie próbuje zrozumieć. Smutne, gdy nie podziela Twoich pasji, ale wiesz przecież, że każdy ma swoje życie i miejsce na swoje hobby...

Brak zrozumienia ze strony osoby bliskiej boli. Człowiek żyje, jak w matni. Niby robi wszystko, ale czyni to niczym robot. Oby się nie zatrzymać, nie patrzeć wokół siebie, nie stracić obranego kursu. Tylko brnąć naprzód.
Przykrość wyrządzana przez bliską osobę jest najcięższym z ciosów. Zaskakuje Cię, więc nie podejmujesz próby walki. Nie bronisz się. A wtedy czujesz jeszcze upokorzenie... Liżesz rany, ale one nie chcą się goić. Masz nadzieję, że nadejdzie czas, aż rany się zgoją. Masz taką nadzieję...

wtorek, 17 czerwca 2014

Wyjazd na wieś

Moje Skrzaty już wyzdrowiały. Bardzo długo trwało to chorowanie, który wymęczyło mnie i ich do granic możliwości. A totalne uzdrowienie stało się za sprawą... zmiany klimatu. Wzięliśmy z Mężem Skrzaty na wieś, nie tyle wieś, co na pojezierze :) Spędziliśmy ten czas w warunkach dość surowo-biwakowych, ale radość dzieciaków niesamowita. Dla Młodszego Skrzata był to pierwszy taki wyjazd. O ile polepszenie jego zdrowia nie nastąpiło w stu procentach, jednak znacznie się poprawiło. Starszy Skrzat wyzdrowiał całkowicie. Przeszły katary i nocne ataki kaszlu. Przeszedł nawet stres malujący się na małej buzi. Jego miejsce zajął spontaniczny uśmiech.

Słońce budzące nas o poranku. Tupot małych, bosych stópek po zroszonej trawie. Rowerowe przejażdżki. Kąpiele w jeziorze. Posiłki jedzone na świeżym powietrzu. Karmienie koników. Bieganie za kurami i kaczkami. Czego więcej człowiekowi potrzeba. Głowa odpoczywa, a ciało się relaksuje.

Tak jest przy dobrej pogodzie... nie będę pisała scenariusza przy pogodzie "Pod psem", żeby nie zepsuć nastroju ;)

Szczerość

Bywają takie chwile, gdy mimo ogółu spraw układających się pomyślnie, człowiek łapie doła. Tak się czuję teraz. Już od kilka dni próbuję usiąść, żeby coś skrobnąć. Ale mi tak dziwnie. Piszę bloga dla siebie, więc zakładam, że nikt go nie czyta. To wzbudza potrzebę pisania szczerze, bez ogródek, z pełnym wachlarzem emocji. Ale jednak... jeśli ktoś czyta, to czy chcę się aż tak uzewnętrzniać... chyba nie... Chciałabym zjeść ciasto i mieć ciastko. Ale tak się przecież w życiu nie da. Trzeba dokonywać wyborów.

środa, 4 czerwca 2014

Czas i sen

Kiedyś miałam mnóstwo czasu na czytanie, surfowanie po internecie, przeglądanie katalogów wnętrzarskich, pisanie e-maili. Co mnie naprawdę wkurzało. Ileż można. Co z tym czasem robić. Są wznioślejsze chwile w życiu. Na które niecierpliwie czekałam. W marzeniach widziałam siebie z mężem i z dziećmi, jak jeździmy na rowerze...leżymy na kocu na łące w ciepły letni dzień... bawimy się na dywanie.
Dziś mam męża i małe Skrzaty, i kompletny brak czasu na czytanie, internet, na swoje zainteresowania.

Kiedyś najważniejszy był sen, przynajmniej 8 godzin w ciągu doby, a z reguły nawet 10. Teraz, wieczorem wymykam się do swojego świata. Czytam, dopóki głowa nie opada, a powieki się nie skleją.  Sen - to marzenie. Może 6-7 godzin na dobę. A jutro: niewyspanie, drażliwość, otępienie. Ale za nic w świecie nie oddam tych kilkudziesięciu minut samotności, gdy nikt ode mnie nic nie chce. To czas mojego relaksu. 
I tak przecież, przynajmniej raz w nocy, mały Skrzat obudzi mnie rykiem i zasygnalizuje swoją potrzebę bliskości. Tak więc może czas iść spać... Eeee, nieee... jeszcze chwilunię...

czwartek, 29 maja 2014

Piknik

Moje Dziecię miało dziś w przedszkolu "Piknik w Ogrodzie". Niestety chore, a na dworzu 12 stopni Celsjusza. Jednak za namową pediatry postanowiłam, że pójdziemy. Dodatkowo dzieciaki występowały, uczyły się cały miesiąc piosenek, wiec chciałam Skrzatowi dać możliwość uczestniczenia w tym szumnym wydarzeniu. Będę okrutnie szczera. Na tyle prób, występ był słaby, nierówny. Wszystkie grupy śpiewały, jakby każda z osobna. Jakby tego było mało przy wtórze płyty CD z piosenkami nagranymi przez dzieci w studiu. Ale Przedszkolaki cieszyły się bardzo, to rodzice również. Po występie przewidziano część mniej formalną, mianowicie tańce: "Polonezem czas zacząć"... dalej krakowiak, polka, itd. Skrzat (motywowany moim entuzjazmem) niechętnie dołączył do korowodu, jednocześnie informując, że się boi, bo jest za dużo ludzi. Faktycznie było ok 90 dzieci i 50 rodziców.
Po kilku pląsach, opuściliśmy tańczących i usiedliśmy na ławeczce pod drzewem. Skrzat pobiegł po ciasteczko, które konsumował 10 minut. Pytałam, czy chce wziąć udział w trwającym właśnie konkursie, a może zatańczyć w kole z dziećmi. Nie otrzymywałam żadnej odpowiedzi. Żadnej. Skrzat siedział, patrzył na dzieci czy w dal(?), gryzł powoli ciastko. Po kilku kwadransach zapytałam, czy może chciałby pobawić się sam na zabawkach ogrodowych. Chętnie przystał na pomysł i stanął w kolejce do huśtawki. Niestety wszystkie okazały się zajęte. Oczekiwanie trwało 15 minut. Gdy już udało się wsiąść na huśtawkę, Skrzat był cały rozradowany. Postanowiłam podejść do grilla i zobaczyć, czy są już kiełbaski. Powiedziałam Skrzatowi, że podejdę do stolika kulinarnego, sprawdzę, czy jest coś do jedzenia i zaraz wrócę. Skrzat kiwnął potakująco głową. Nie oddaliłam się o 5 metrów, obejrzałam za siebie, patrzę, na huśtawkach Skrzata nie ma, za to stoi tuż obok mnie. Huśtał się całe 5 minut :( A tyle było czekania.
Skrzat ujrzał balon na trawie. Uśmiechnął się do siebie i biegł co sił w nogach, aby go podnieść. Gdy już wyciągnął rączkę po balon,przechwyciła go rudowłosa dziewczynka. Rozczarowany Skrzat z miną zbitego psa wrócił do mnie.
Ku mej radości Skrzat podjął interakcję z kolegą z grupy. Postanowili pojeździć na motorkach. Kilka z nich stało "na parkingu". Gdy podeszli, ostał się jeden, kolega wsiadł i odjechał, a Skrzat został z niczym. Patrzył, patrzył, jakby nie rozumiał. W końcu wrócił do mnie.
Łza zakręciła mi się w oku. Zwykle wesoły, rozgadany, szybki i zwinny Skrzat w przedszkolu wlecze się w ogonie dzieci, nie potrafi zawalczyć o swoje, nie podejmuje zabawy z dziećmi. Właściwie nic nie mówi. Patrzy w ziemię. Dlaczego?
Powolnym krokiem wracamy do domu. Pytam Skrzata, jak było. Odpowiada, że naprawdę fajny piknik. A za chwilę, uderza w ton lamentacyjny, że: za dużo atrakcji i nie zdążył się nabawić. Po powrocie do domu, narzeka że było za dużo ludzi i się bał, że było za głośno i nie mógł wytrzymać hałasu (faktycznie dudniło z głośników niemiłosiernie), a najgorszy to był pierwszy taniec, bo wszyscy się pchali i go ściskali.
Wczesnym wieczorem Skrzat poszedł do cioci, żeby się pobawić. Wrócił zadowolony, uśmiechnięty. Z zapałem opowiadał, że grali w szachy i bawili się w grę zręcznościową, zjedli podwieczorek. Odśpiewał Mamie i Tacie przygotowane piosenki jeszcze raz i spokojnie bawił się zabawkami z Małym Skrzatem.
Czasami nie ogarniam. Dlaczego w przedszkolu poczucie bezpieczeństwa mojego dziecka jest tak bardzo niskie? Dlaczego, nie chce korzystać z zabawy z kolegami z grupy. Jakby to był inny, nieprzyjazny mu świat.
Teraz Skrzat śpi za ścianą i salwami kaszle.... mam nadzieję, że noc będzie spokojna, bo taki dziś miał ciężki dzień.

wtorek, 27 maja 2014

Duszność... słowo wstępne

Duszność jest stanem, w którym odczuwamy zupełnie subiektywny brak powietrza. Oddychamy głęboko, ale nasz wysiłek zdaje się na nic. Klatka piersiowa jakby się zaciska. Tlen nie dochodzi do płuc. Czujemy oblewający pot. Duszność to schorzenie układu oddechowego.

Znam ten stan. Kiedy tylko choruję na zapalenie oskrzeli, doświadczam takiego "braku tlenu", który wywołuje atak paniki. Nie mogę mówić, łykać, swobodnie nabrać powietrza. Nie mogę oddychać!

Duszność dobrze opisuje to, co czuję w niektórych sytuacjach życiowych. Siedząc z dziećmi na bezpłatnym etacie gospodyni domowej, co jakiś czas zdarza mi się próbować złapać oddech od codzienności, nieustannego myślenia o zdrowiu, samopoczuciu i potrzebach rodziny, wykonywaniu rutynowych obowiązków, takich jak: pranie, zmywanie, sprzątanie okruchów z podłogi i stołu, segregowanie zabawek do odpowiednich pudełek, układanie ubranek w szafach. Oddaję się tej domowej pracy, żeby za chwilę zobaczyć zlew znów pełny, paprochy wdeptane w dywan, stertę walającyh się po podłodze miśków, kotków, figurek zwierząt, laleczek Barbie, kucyków Pony, samochodzików, zabawkowych łyżeczek, talerzy, kubeczków, którymi jeszcze przed chwilą Moje Dziecię karmiło lalki. Pot oblewa mi skronie, gula rośnie w gardle, język rwie się, żeby wyrzucić kilka dosadnych słów, ręce drżą... nadchodzi duszność. Chcę uciec, ale nie mam dokąd. Chcę krzyczeć, ale nie wypada. Chcę zaczerpnąć innej perspektywy - otwieram książkę lub komputer.
Mogę pisać. Dlatego założyłam tego bloga. Dla siebie. Żeby nie zwariować w prozie życia.