niedziela, 20 lipca 2014

Rower... wiatr we włosach

Od dzieciństwa bardzo lubiłam jeździć na rowerze. W domu zawsze były rowery. Jako przedszkolak miałam przynajmniej kilka. W podstawówce dostałam swojego wymarzonego BMXa. Później (nie pamiętam dlaczego) nie miałam roweru, ale tata pozwalał mi jeździć na swoim. I tak - do pracy śmigałam na taty "pseudogóralu", który miał milion przerzutek i za nic w świecie nie mogłam ustawić optymalnej. Albo za ciężko się kręciło, albo za często. Nie dogodzi :)

I tak jakieś 10 lat temu, z moim Mężem (jeszcze nie-Mężem) wzięliśmy rowery na wakacje do Mikołajek. Ja pożyczyłam "ten nieszczęsny rower" taty. Plan był taki, że mieszkamy na wsi i dojeżdżamy na rowerach do miasta, tak około 15-20 km. Drogi kręte, piaszczyste, wysypane kamieniami, rozjeżdżone przez samochody. Raz z górki, raz pod górkę. Nie było łatwo. Po dwóch dniach zaczęły mi siadać kolana. Bolały niemiłosiernie, ale do końca wyjazdu udało mi się dotrwać. Po tych wakacjach całe lata na rower już nie wsiadłam. Teraz, od czasu do czasu, pożyczałam "składaka", żeby podjechać: do sklepu, na pocztę czy po Córkę do przedszkola. Krótkie dystanse, rower nie sprawia problemu. 

Powiedzieć, że mój Mąż lubi jeździć na rowerze to za mało. On na rowerze spędzałby każdą wolną chwilę (no gwoli szczerości - oprócz motora, bo to druga jego miłość). Codziennie, rekreacyjnie robi dłuuugie trasy. Bez względu na porę roku do pracy pędzi na rowerze. 
I już od jakiegoś czasu namawiał mnie na zakup jednośladu. Argumentując, że we dwoje będzie jeszcze fajniej. Ja się migałam, bo doświadczenia sprzed lat wciąż żywo stawały w pamięci. A jednak...

Kilka dni temu kupiliśmy rower. Cudną, miejską damkę z koszykiem. I już kilka wycieczek (na razie niedalekich) mamy za sobą. Czuję się, jakbym uczyła się jeździć po raz pierwszy w życiu. Ale frajda jest i łaskotanie w brzuchu też. Wiatr we włosach :) W przyszłym tygodniu wybieramy się na wakacje nad morze. Myślę, że rowery pojadą z nami :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz