sobota, 17 października 2015

Ponownie na studiach

Po kilku latach (liczonych na placach obydwu rąk :)) ponownie zawitałam na uniwersytet i usiadałam w szkolnej ławce. Samo to wydarzenie wywołuje we mnie wciąż wiele niepokoju, czy dam radę pogodzić dom i studiowanie. Zawsze lubiłam się uczyć, więc mam nadzieję, że nie będzie to decyzja ponad siły. Ale prócz strachu jest też we mnie sporo entuzjazmu. Takiego trochę nawet dziecięcego. Powracają wspomnienia z dawnych lat studiów zarówno na uniwersytecie, jak i w wyższej szkole artystycznej. Miłe wspomnienia.

Niesiona pozytywnymi doświadczeniami zaliczyłam dziś pierwszy dzień. Jest trochę inaczej niż w systemie dziennym, gdzie materiał i zajęcia były rozłożone w czasie (a po zajęciach był czas na pub, kawiarnię, kino). Teraz mam całodzienne bloki, a po zajęciach pędzę do domu.
Boli tyłek i głowa. Myślę sobie, że wtedy byłam trochę młodsza i ciało lepiej znosiło różne niedogodności. Poznałam też kilka bardzo miłych dziewczyn. Mam (wydaje mi się) bardzo ciekawą grupę, część osób już ukończyła jakieś studia, inne mają też doświadczenia zawodowe. Wykładowcy (póki co) inspirujący, zachęcający do dyskusji, z czego wszystkie chętnie korzystamy.

Dla mnie mamy siedzącej z dziećmi w domu jest to niebywałe odświeżenie. Takie wyjście do ludzi było mi potrzebne. Wróciłam dziś uśmiechnięta i "umysłowo" zrelaksowana. Ze spisem lektur do poczytania.

Nie mogę pominąć tego, że Lusia się niezmiernie cieszy, że mama też chodzi do szkoły :) Dziś wspólnie zwiedziłyśmy Kampus.

poniedziałek, 5 października 2015

Mój osobisty "Sturm und Drang"

Nie wiem, czy każdy tak ma, ale po wakacjach weszłam w nowy rok szkolny z zapasem sił i chęcią zmierzenia się z nowymi wyzwaniami.

Od ubiegłego "września" przeszłam długą drogę. Przeczytałam mnóstwo książek. Odwaliłam kilka ostrych myślówek. Przegadałam tysiące godzin z przyjaciółmi i mentorami. Uzgodniłam zmiany z mężem ;) i wrzuciłam nowy plan życiowy do realizacji.

Niezmiennie odkąd urodziłam dzieci przekraczam siebie. Skutecznie przedzieram się przez obszary "niedasie". Walczę dla nich o lepszy świat, o szacunek, o podmiotowość. Za przewodnika wzięłam Janusza Korczaka i od lat podążam wytyczoną przez niego ścieżką (o tym może w innym poście). W tej mojej drodze coraz częściej pojawiały się wewnętrzne głosy, że ja też tak nie chcę. Że coś jest niezgodne z moimi przekonaniami. Ale wciąż się bałam płynąć pod prąd. Myślałam, że trzeba tak, jak wszyscy. Nawet bałam się myśleć inaczej. W której rozmowie, ktoś powiedział: "Kochana, z prądem płyną tylko martwe ryby". I tak mi się ten cytat spodobał, że zawisł nad moim matczynym biureczkiem. Codziennie ogarniałam do wzrokiem. W końcu po długiej wewnętrznej walce zaufałam intuicji. Najpierw stawiałam małe kroczki. Ale przyszedł czas na większe kroki, na sprawy fundamentalne.
Pierwszą widoczną przyczyną mojego egzystencjalnego dygotu (i zmiany, która zaszła) był fakt, że Lusia dużo chorowała i miałam ciągłe spięcia z palcówką opiekuńczo-wychowawczą. W przedszkolu Lusia przebywała nieczęsto i niezbyt długo. Powodem była słaba odporność, ale też stres. A może to stres powodował niską odporność...
Zachodziłam, co tu robić, ale przez dwa lata nie zrobiłam nic... popłakiwałam tylko w nocy, utyskując, że życie jest ciężkie. Że dziecko choć nie daje rady musi przeżywać rozłąkę z domem. Choć czułam, że dzieje się źle, że nie tak to powinno wyglądać, nie potrafiłam się skonfrontować. Panie w przedszkolu się irytowały, że albo córka nie chodzi, albo odbierana jest za wcześnie - zaledwie po kilku godzinach. A odbierana była zapłakana. Ciągle brzmiało mi w uszach "zaległości" i "brak socjalizacji". 
Dlatego po dwóch latach męki (okupionych moimi migrenami i bólami brzucha) wywalczyłam z dyrekcją i wychowawczyniami przedszkola nowy plan dla nas. Otóż Lusia była w przedszkolu tylko na części zabaw grupowych i swobodnych w celu lepszej socjalizacji. A podręczniki, zeszyty grafomotoryczne i karty pracy zamieszkały na naszych domowych półkach. Zaś nasz stół kuchenny chętnie przyjął kilkugodzinne edukacyjne posiadówki Matki i Córki. Przekroczyłam rzekę... to był kamień milowy w pokonywaniu "niedasie".
Od tej pory uczyłyśmy się w domu. A na koniec semestru Lusia zdawała diagnozy wraz ze swoją grupą. I tak nam minęło do wakacji. Okazało się, że nauka nam idzie oszałamiająco. Panie z przedszkola wniebowzięte i wstrząśnięte. Dziecko moje przeszczęśliwe. Rozbudzone edukacyjnie. Samo pisze, czyta, liczy, patrzy w kosmos wieczorami, studiuje mapy (ale o tym innym razem).

Poczułam, że po raz pierwszy jest dobrze. A właściwie wpadłam w zachwyt. Jest cudownie. Oddycham pełną piersią. Bawimy się, badamy świat, po prostu uczymy się na naszych warunkach. Nikt nam nie mówi, ile czasu ma to zająć, z czego mamy korzystać. Wszystko idzie na żywioł (który ja dzień wcześniej wieczorem systematyzuje, przygotowując tematy i pomoce). I tu pojawiło się pytanie: czy może zamiast "puszczać" Lusię do szkoły, mogłabym ją sama uczyć w domu... bardzo mnie ten pomysł zelektryzował, ale został na razie wstrzymany przez mojego Męża. Póki co, Lusia do szkoły poszła. Poszła w podskokach. (O Lusi jeszcze w innym poście).

W obliczu pewnych okoliczności mam wrażenie, że znów wchodzę do tej samej rzeki... z ust "życzliwych" coraz częściej słyszę pytanie, kiedy Lulek (2,5 roku) pójdzie do przedszkola. I znów żołądek wędruje mi do gardła. I choć wiem, że mam jeszcze sporo czasu na decyzję, to już próbuję się z tematem mierzyć. Gorliwym odpowiadam, że może nigdy ;) potem lawina komentarzy o socjalizacji... kiwam głową, albo odchodzę udając, że nie słyszę J


Zmieniłam się. Macierzyństwo mnie zmieniło.
Nie chcę, żeby ktoś "chował" moje dzieci.
Nie chcę zwalać odpowiedzialności za edukację moich dzieci na placówki.
Chce dać dzieciom dzieciństwo i wolność... także wolność wyboru.
Chcę dać radość płynącą z nauki. 
Chce rozbudzić chęć poznawania świata.
Chcę, żeby z własnej inicjatywy i w swoim tempie rozwijali swoje pasje.

Chcę być matką dostępną  fizycznie i psychicznie. Matką obecną w życiu dzieci.
Chcę gotować obiady i zjadać je wspólnie - nie tylko w niedzielę.
Nie chcę widywać dzieci tylko w weekendy.
Chcę wspólnie spacerować i układać puzzle.
Nie chcę być smutną i zmęczona kobietą, która po powrocie z pracy marzy o tym, by położyć dzieci spać. Łudząc się, że odrobiły lekcje w świetlicy szkolnej.
Chcę być strażniczką domowego ogniska.
I nie chcę pozwolić, by życie stłamsiło te moje "chcenia".

Lubię mieć zaplanowane więc w zaciszu domowym piszę sobie scenariusze.
Scenariusz numer jeden. Lulek za rok idzie do przedszkola. Ja wracam do pracy. Taka kolej rzeczy. Zgodnie z mainstreamem. Jeśli wrócę do dawnej pracy, to nie ma mnie w domu przez 11 godzin (praca plus dojazdy). No nie wyobrażam sobie. Naprawdę, to byłby jakiś koszmar. Już wiem, że nie ma takiej opcji.
Muszę coś zmienić. Pracę na mniej wymagającą czasowo. Lub zrezygnować tymczasowo z pracy.
Pewnie podniesie się larum, że trzeba się rozwijać, że kariera, że dzieci to nie wszystko... ale w nosie to mam... chcę żyć w zgodzie ze sobą.
I jestem teraz bardzo szczęśliwa, że po dwuletnich zmaganiach ze sobą, podjęłam te decyzje.

Wychowuję dzieci w nurcie "rodzicielstwa bliskości". Intuicyjnie czuję, że jest to droga dla nas. Dzieci czerpią garściami. A ja mam spokojne serce. Czuję, że tak jest dobrze.

Ale, ale... Jestem trochę asekurantką i lubię mieć plan B. Dlatego zapisałam się na studia (ruszamy w tym miesiącu :)) i mam nadzieję, że podołam. Przez te kilka lat od skończenia studiów zmieniły się moje zainteresowania.  Posiadane dwa fakultety trzymam bezpieczne w szufladzie i zmierzam ku nowemu, co mam nadzieję okaże się fascynującą przygodą. Wiem, że nowe cele będą wymagały determinacji i odwagi, ale mam nadzieję, że wspólnymi siłami małżeńskimi damy radę :)

Dlatego liczę na scenariusz numer dwa, że powrócę do pracy, jak wszyscy będziemy na to gotowi...
Brzmi trochę jak iluzja i wiem, że wiele z Was pomyśli, że tak się nie da... że życie... ale mam nadzieję, że życie będzie moim sprzymierzeńcem.

sobota, 3 października 2015

Słowa rzucane na wiatr...

"Już był w ogródku, już witał się z gąską"... u mnie, jak z tym lisem u Mickiewicza....

Już miałam pisać. Ileż to nie miałam do przelania. Palce świerzbiły, głowa bolała. czy klawiatura podoła? Czy blogosfera wciągnie ten strumień świadomości? A tu taka dziura... czasowa.
Ot Życie... Zaraz po moim blogowym zrywie, mój dwuletni alergik dostał zapalenia płuc - choć do końca wraz z pediatrą wydawało nam się, że obturacje, duszność to wynik alergii na coś... kie licho... nie wiadomo na co, ale alergii. Dopiero badanie RTG w szpitalu postawiło nas do pionu. I domyślacie się, jak spędziłam ostatnie 10 dni. Najważniejsze, że  z Drugim już jest lepiej i nasze życie też już jest na właściwym torze. Co prawda Pierwsza dziś miała stan podgorączkowy i prawie cały dzień przespała, ale jestem dobrej myśli. Jutro niedziela, chwila na oddech.
Jakoś tak mam, że gdy dzieci zaczynają chorować, to zatrzymuje mi się cały świat. Plany trzeba przekładać. Priorytety przewartościować. Spiąć się w sobie i dać z siebie tyle, ile wymaga sytuacja.

Nerw mnie trąca, bo na ten weekend zaplanowałam wielkie wydarzenia kulturalne. Obstawiłam sobotę i niedzielę. Wypstrykałam się na bilety wstępu, a taka niespodzianka. Zmarnowałam ciułany grosz i nici z wojaży :/

Już wczoraj w nocy układałam w głowie tego posta. Treści spływały na mnie, jak myśl natrętna. O dziwo jeszcze treści tych jakże błyskotliwych nie udało mi się w tym poście zawrzeć ;)
Stoję w rozkroku. W jakimś impasie. Mam zaległości z wakacji. Ba, jeszcze z początku roku. Jest kilka kwestii, które są rozwojowe, i muszę znaleźć tu dla nich przestrzeń. I z tego chaosu nie wiem o czym pisać. Od czego zacząć. Są też sprawy, które nie nadają się do publikacji w blogowym pamiętniczku. Pytam siebie, co z nimi zrobić.

Spróbuję się spiąć i w najbliższych dniach nakreślić kilka tematów, które mnie w ostatnim czasie zajmują. A jak się z tym uporam, wrócę do tematu wakacji...

Zaciśnięte kciuki mile widziane ;)