poniedziałek, 5 października 2015

Mój osobisty "Sturm und Drang"

Nie wiem, czy każdy tak ma, ale po wakacjach weszłam w nowy rok szkolny z zapasem sił i chęcią zmierzenia się z nowymi wyzwaniami.

Od ubiegłego "września" przeszłam długą drogę. Przeczytałam mnóstwo książek. Odwaliłam kilka ostrych myślówek. Przegadałam tysiące godzin z przyjaciółmi i mentorami. Uzgodniłam zmiany z mężem ;) i wrzuciłam nowy plan życiowy do realizacji.

Niezmiennie odkąd urodziłam dzieci przekraczam siebie. Skutecznie przedzieram się przez obszary "niedasie". Walczę dla nich o lepszy świat, o szacunek, o podmiotowość. Za przewodnika wzięłam Janusza Korczaka i od lat podążam wytyczoną przez niego ścieżką (o tym może w innym poście). W tej mojej drodze coraz częściej pojawiały się wewnętrzne głosy, że ja też tak nie chcę. Że coś jest niezgodne z moimi przekonaniami. Ale wciąż się bałam płynąć pod prąd. Myślałam, że trzeba tak, jak wszyscy. Nawet bałam się myśleć inaczej. W której rozmowie, ktoś powiedział: "Kochana, z prądem płyną tylko martwe ryby". I tak mi się ten cytat spodobał, że zawisł nad moim matczynym biureczkiem. Codziennie ogarniałam do wzrokiem. W końcu po długiej wewnętrznej walce zaufałam intuicji. Najpierw stawiałam małe kroczki. Ale przyszedł czas na większe kroki, na sprawy fundamentalne.
Pierwszą widoczną przyczyną mojego egzystencjalnego dygotu (i zmiany, która zaszła) był fakt, że Lusia dużo chorowała i miałam ciągłe spięcia z palcówką opiekuńczo-wychowawczą. W przedszkolu Lusia przebywała nieczęsto i niezbyt długo. Powodem była słaba odporność, ale też stres. A może to stres powodował niską odporność...
Zachodziłam, co tu robić, ale przez dwa lata nie zrobiłam nic... popłakiwałam tylko w nocy, utyskując, że życie jest ciężkie. Że dziecko choć nie daje rady musi przeżywać rozłąkę z domem. Choć czułam, że dzieje się źle, że nie tak to powinno wyglądać, nie potrafiłam się skonfrontować. Panie w przedszkolu się irytowały, że albo córka nie chodzi, albo odbierana jest za wcześnie - zaledwie po kilku godzinach. A odbierana była zapłakana. Ciągle brzmiało mi w uszach "zaległości" i "brak socjalizacji". 
Dlatego po dwóch latach męki (okupionych moimi migrenami i bólami brzucha) wywalczyłam z dyrekcją i wychowawczyniami przedszkola nowy plan dla nas. Otóż Lusia była w przedszkolu tylko na części zabaw grupowych i swobodnych w celu lepszej socjalizacji. A podręczniki, zeszyty grafomotoryczne i karty pracy zamieszkały na naszych domowych półkach. Zaś nasz stół kuchenny chętnie przyjął kilkugodzinne edukacyjne posiadówki Matki i Córki. Przekroczyłam rzekę... to był kamień milowy w pokonywaniu "niedasie".
Od tej pory uczyłyśmy się w domu. A na koniec semestru Lusia zdawała diagnozy wraz ze swoją grupą. I tak nam minęło do wakacji. Okazało się, że nauka nam idzie oszałamiająco. Panie z przedszkola wniebowzięte i wstrząśnięte. Dziecko moje przeszczęśliwe. Rozbudzone edukacyjnie. Samo pisze, czyta, liczy, patrzy w kosmos wieczorami, studiuje mapy (ale o tym innym razem).

Poczułam, że po raz pierwszy jest dobrze. A właściwie wpadłam w zachwyt. Jest cudownie. Oddycham pełną piersią. Bawimy się, badamy świat, po prostu uczymy się na naszych warunkach. Nikt nam nie mówi, ile czasu ma to zająć, z czego mamy korzystać. Wszystko idzie na żywioł (który ja dzień wcześniej wieczorem systematyzuje, przygotowując tematy i pomoce). I tu pojawiło się pytanie: czy może zamiast "puszczać" Lusię do szkoły, mogłabym ją sama uczyć w domu... bardzo mnie ten pomysł zelektryzował, ale został na razie wstrzymany przez mojego Męża. Póki co, Lusia do szkoły poszła. Poszła w podskokach. (O Lusi jeszcze w innym poście).

W obliczu pewnych okoliczności mam wrażenie, że znów wchodzę do tej samej rzeki... z ust "życzliwych" coraz częściej słyszę pytanie, kiedy Lulek (2,5 roku) pójdzie do przedszkola. I znów żołądek wędruje mi do gardła. I choć wiem, że mam jeszcze sporo czasu na decyzję, to już próbuję się z tematem mierzyć. Gorliwym odpowiadam, że może nigdy ;) potem lawina komentarzy o socjalizacji... kiwam głową, albo odchodzę udając, że nie słyszę J


Zmieniłam się. Macierzyństwo mnie zmieniło.
Nie chcę, żeby ktoś "chował" moje dzieci.
Nie chcę zwalać odpowiedzialności za edukację moich dzieci na placówki.
Chce dać dzieciom dzieciństwo i wolność... także wolność wyboru.
Chcę dać radość płynącą z nauki. 
Chce rozbudzić chęć poznawania świata.
Chcę, żeby z własnej inicjatywy i w swoim tempie rozwijali swoje pasje.

Chcę być matką dostępną  fizycznie i psychicznie. Matką obecną w życiu dzieci.
Chcę gotować obiady i zjadać je wspólnie - nie tylko w niedzielę.
Nie chcę widywać dzieci tylko w weekendy.
Chcę wspólnie spacerować i układać puzzle.
Nie chcę być smutną i zmęczona kobietą, która po powrocie z pracy marzy o tym, by położyć dzieci spać. Łudząc się, że odrobiły lekcje w świetlicy szkolnej.
Chcę być strażniczką domowego ogniska.
I nie chcę pozwolić, by życie stłamsiło te moje "chcenia".

Lubię mieć zaplanowane więc w zaciszu domowym piszę sobie scenariusze.
Scenariusz numer jeden. Lulek za rok idzie do przedszkola. Ja wracam do pracy. Taka kolej rzeczy. Zgodnie z mainstreamem. Jeśli wrócę do dawnej pracy, to nie ma mnie w domu przez 11 godzin (praca plus dojazdy). No nie wyobrażam sobie. Naprawdę, to byłby jakiś koszmar. Już wiem, że nie ma takiej opcji.
Muszę coś zmienić. Pracę na mniej wymagającą czasowo. Lub zrezygnować tymczasowo z pracy.
Pewnie podniesie się larum, że trzeba się rozwijać, że kariera, że dzieci to nie wszystko... ale w nosie to mam... chcę żyć w zgodzie ze sobą.
I jestem teraz bardzo szczęśliwa, że po dwuletnich zmaganiach ze sobą, podjęłam te decyzje.

Wychowuję dzieci w nurcie "rodzicielstwa bliskości". Intuicyjnie czuję, że jest to droga dla nas. Dzieci czerpią garściami. A ja mam spokojne serce. Czuję, że tak jest dobrze.

Ale, ale... Jestem trochę asekurantką i lubię mieć plan B. Dlatego zapisałam się na studia (ruszamy w tym miesiącu :)) i mam nadzieję, że podołam. Przez te kilka lat od skończenia studiów zmieniły się moje zainteresowania.  Posiadane dwa fakultety trzymam bezpieczne w szufladzie i zmierzam ku nowemu, co mam nadzieję okaże się fascynującą przygodą. Wiem, że nowe cele będą wymagały determinacji i odwagi, ale mam nadzieję, że wspólnymi siłami małżeńskimi damy radę :)

Dlatego liczę na scenariusz numer dwa, że powrócę do pracy, jak wszyscy będziemy na to gotowi...
Brzmi trochę jak iluzja i wiem, że wiele z Was pomyśli, że tak się nie da... że życie... ale mam nadzieję, że życie będzie moim sprzymierzeńcem.

4 komentarze:

  1. Gratuluję podjęcia wyzwania i życzę powodzenia na studiach.
    Przede wszystkim jednak gratuluję podejścia, bo najważniejsze jest robić wszystko w zgodzie z samym sobą. Wtedy (odnoszę takie wrażenie), świat sprzyja nam w realizacji planów.
    Od jakiegoś czasu chodzi mi taka myśl po głowie, że nie ma, że się nie da - zawsze się da, jak się chce. Może nie dziś, może nie tu i teraz, może nie tak jak sobie wyobrażaliśmy począkowo....ale się da! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję :*
    Coś w tym jest, że nasza cierpliwość i upór są nagrodzone.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem pełna podziwu dla wszystkich Twoich decyzji ! Trzeba mieć naprawdę dużo odwagi i tzw. "jaja", żeby zmierzyć się z tyloma nowymi wyzwaniami na raz :) Ja jestem wciąż jakaś taka bardzo niepewna, asekuracyjna, choć od pewnego czasu również sporo zmian chodzi mi po głowie. Będziesz moją inspiracją, by wreszcie zacząć je wdrażać i uskuteczniać :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Napisałaś tak, że się zaczerwieniłam :)
    Muszę Cię jednak zmartwić, bo jestem raczej nieśmiała i pesymistyczna. Szklanka zawsze do połowy pusta. Choć ostatnio widzę światło w tunelu mojego pesymizmu.

    Prawda jest taka, że całe życie robiłam coś na zapas. Kończyłam kierunki równolegle, żeby mieć większy wachlarz wyboru pracy. Było to mordercze, ale myślałam, że to zaprocentuje. Pracowałam na etacie, ale jednocześnie współpracowałam z fundacjami i prowadziłam warsztaty, żeby w razie czego mieć dodatkową furtkę. Biegłam przez życie sama nie wiem po co i dokąd... Było mi źle, bo zmęczona, bo czasu za mało. Wszystko odhaczałam.
    W końcu w moim życiu pojawiła się Córka i dotknęłam dna. Nigdy nie było mi tak ciężko i nigdy nie byłam taka samotna. Tylko rozsądek (i Mąż) doprowadził mnie do decyzji o drugim dziecku.
    Po urodzeniu Syna wstrząsnęło mną po raz drugi. Ale tym razem zaświeciło słońce. Macierzyństwo stało się misją. I czułam tę więź z dzieckiem od początku. Dziś dom to mój azyl. Osiągnęłam swoją strefę komfortu, z której nie wychodzę :) Po raz pierwszy poczułam się całkiem na swoim miejscu i widzę to, co tu i teraz, ale cel ogólny jest też wyraźny. Podejmuję wyzwania na tyle ile mnie stać. Wiem na co się nie zgadzam. I nie chcę już takich kompromisów, które wbijają mi szpile w serce.
    Mam poczucie sensu tego co robię i nawet komentarze mnie nie martwią. Uważam, że mam prawo do własnego zdania, bo to moje życie. A postronnym "ciociom dobra rada" nic do tego (choć długo do tego stany dochodziłam).
    Także trzymam kciuki za zmiany :)

    OdpowiedzUsuń